Rodzice

Tekst nominowany w konkursie SGL Local Press 2017  w kategorii „reportaż prasowy
Autor: Andrzej Andrysiak, Gazeta Radomszczańska 

Po sześciu godzinach operacji wychodzi lekarz. Nie chce za wiele powiedzieć, wije się. Naciskają, błagają. Mówi: Syn ma jeden procent szans na przeżycie. Wychodzą ze szpitala na parking, wsiadają do samochodu i przez dwie godziny wyją. Nie są w stanie jechać.

A potem walczą. Dwa lata walczą. Lekarze, rehabilitanci, znajomi, powtarzają, że gdyby nie Oni, nigdy nie udałoby się tyle osiągnąć

Wyobraźcie sobie.

Pierwszy listopadowy piątek dwa tysiące czternastego. Od rana nad miastem krążą ciężkie chmury. Na grobach dopalają się spóźnione znicze i więdną kwiaty, pozostałość po Wszystkich Świętych. Po południu zaczyna padać, choć wciąż jest ciepło. Meteorolodzy w radiu mówią, że dziesięć stopni to na początek listopada nienajgorsza temperatura.

Oni to zwyczajna rodzina. Mieszkają kilka kilometrów od miasta. On pracuje, Ona zajmuje się domem. Starsza córka już na swoim, ma własne dzieci, Syn chodzi do trzeciej klasy technikum elektrycznego. Tego dnia On ma wolne, spędzają czas razem. Trochę sprzątają, robią zakupy, trochę oglądają telewizji. Syn wraca ze szkoły po południu w świetnym humorze, bo następnego dnia osiemnastka u kolegi.

Miasto żyje samorządową kampanią wyborczą. Tego dnia piątka kandydatów bijących się o prezydenturę przez kilka godzin dyskutuje w redakcji gazety, kto ma rację, jakby to była sprawa najważniejsza pod słońcem. Wieczorem w bibliotece miejskiej polsko-ukraińskie małżeństwo opowiada o swojej książce niezobowiązujące żarciki. W Polsce i na świecie tego dnia nie wydarza się zupełnie nic, Wikipedia nie uznaje za stosowne, by go odnotować w kalendarium.

Ale tego nie pamiętają.

Pamiętają jedynie, że wieczorem Syn jedzie z kolegami na Strefę coś zjeść. Pakują się w dwa samochody, wrócą pewnie późno, młodzi są, no i osiemnastka już na karku. Syn odpowiedzialny, dobrze się uczy, Oni nie narzekają, chwalą, że im się udał.

Kładą się spać wpół do dziesiątej. A może nie wpół do dziesiątej, może trochę później? Pewnie coś oglądają w telewizji przed snem.

Wyobraźcie sobie.

Śpią tak głęboko, że nie słyszą natarczywych telefonów. Dopiero łomot do drzwi wyrywa Jego ze snu. Jest jedenasta. W drzwiach roztrzęsieni koledzy Syna. Był wypadek, Syn bardzo ucierpiał. Nie wiedzą, jak bardzo, pogotowie zabrało go już do szpitala do miasta.

On budzi żonę, ubierają się w pośpiechu. Jadą.

Na miejscu mijają się z karetką. To Syn, przewożą go do Częstochowy. W szpitalu zrobili mu tomograf, jak zobaczyli obrażenia, w te pędy zaczęli wydzwaniać po okolicznych neurochirurgiach. W Parkitce wolne miejsce. Z rannym jedzie anestezjolog. Oni próbują się czegoś dowiedzieć, słyszą, że Syn jest w bardzo ciężkim stanie.

Pędem wracają do domu, wrzucają kilka rzeczy do torby, pieniądze i jadą za karetką. Dojeżdżają może pół godziny po niej. Szukają oddziału neurochirurgii, znajdują, ale tam słyszą, że Syn jest piętro niżej, że operuje go zespół doktora Kopra. Biegną pod salę operacyjną, ale po co się tak spieszą? Operacja wciąż trwa. Będzie trwać. Po sześciu godzinach wychodzi lekarz. Nie chce za wiele powiedzieć, wije się, naciskają, błagają. Mówi: Syn ma jeden procent szans na przeżycie.

Szlochają oboje. Pytają przez łzy: co z wybudzeniem? Lekarz odpowiada: dobrze, jeśli Syn się w ogóle wybudzi. Miał krwiaki, usunęliśmy je, miał połamane kości czaszki, wszystko oczyściliśmy. Jeśli się wybudzi, to nie wiadomo, jak będzie. Może być rośliną. Na teraz nie jestem w stanie przekazać lepszych wiadomości.

Pozwala im wejść na salę. Syn wygląda strasznie, głowa obandażowana, obłożona lodem. Wychodzą. Zajmuje się nimi lekarz anestezjolog. Objaśnia, co muszą przywieźć, sprowadza na dół i pokazuje OIOM, gdzie będzie leżał Syn. Pokazuje, którędy tam wejść. Jedźcie teraz do domu, mówi.

Wychodzą ze szpitala na parking, wsiadają do samochodu i przez dwie godziny wyją. Nie są w stanie jechać.

Dopiero rankiem On odpala silnik. Nie pamiętają, ile jechali, pewnie bardzo długo, nie wiedzą, jak dojechali do domu. Deszcz leje tak, że niewiele widać. Jak na złość nie mogą się do nikogo dodzwonić. Jest sobota, wszyscy pewnie jeszcze śpią. W końcu odbiera córka. Potem siostra.

Wracają do szpitala koło południa, przywozi ich rodzina. Syn leży na OIOM-ie, wciąż w śpiączce farmakologicznej. W niedzielę bez zmian. W poniedziałek zmiana. Na gorsze. To może być jeszcze gorzej? Syn ma obrzęk mózgu, jest cały spuchnięty, głowa wygląda tak, jakby go pożądliły pszczoły. Leży obłożony lodem. Skóra świeci, jest tak naciągnięta, jakby miała się zaraz rozerwać i uwolnić kości. Rozmawiają z panią doktor, ordynatorem OIOM-u. Mówi, że jest tragicznie. Obrzęk jest taki, że mózg wciska się w kręgi szyjne i może się udusić. Lekarze nie mają na to już nic, organizm sam to musi przetrwać. Jak przetrwa, oni w ciągu dwóch najbliższych tygodni będą próbowali odłączyć Syna od maszyn. Zrobią to pięć, sześć razy. Jeśli organizm nie podejmie czynności, nie zacznie samodzielnie oddychać, to koniec.

Ten koniec długo dźwięczy im w uszach.

I wtedy pytają ich, czy zgodzą się na pobranie organów, jeśli… Nie widzą tych trzech kropek, ale czują je wyraźnie. Nic nie odpowiadają, nie wiedzą co. Cztery dni temu Syn był myślami na osiemnastce u kumpla, dziś jest myślami… Gdzie?

Przygotowują się mentalnie na chwilę, gdy Syn odejdzie. Rozmawiają o tym, próbują sobie z tym jakoś poradzić. Psycholog chce im dać leki, ale co im po lekach, co pomogą, jak przecież za jakiś czas przestaną działać?

Codziennie są na oddziale, zjawiają się koło pierwszej. Z początku lekarze nie pozwalają im siedzieć za długo, bo Syn musi mieć spokój i ciszę. Każą czekać, nie mają do przekazania żadnych nowych wiadomości. Ani dobrych, ani złych.

Wyobraźcie sobie.

Tydzień po wypadku jadą do Kuby. To kolega Syna, on prowadził samochód tego feralnego dnia. Załamał się, przestał chodzić do szkoły. Tłumaczą mu: coś ty winien? Przecież tego nie chciałeś. Masz chodzić do szkoły i normalnie żyć. My nie mamy do ciebie żadnych pretensji ani żalu. A jakby nasz Syn tam jechał za kierownicą?

Chłopakowi chyba to pomogło, dochodzi do siebie. Wraca do szkoły. Potem często do nich zagląda, dużo im pomaga, jeździ do Syna do szpitala. Do tej pory pomaga.

W nich nadzieja wstępuje dwa i pół tygodnia po wypadku. Pamiętają, jak przyjechali na oddział, a tu przybiega do nich uradowana pani ordynator. Zrobili Synowi tomograf, nie czekałam na opis, sama widzę, co na zdjęciach, obrzęk zaczął się cofać! Mózg powoli wraca do swojej osi! Uściskały się z panią ordynator i obie poryczały.

A potem Syn się wybudza. Odłączają mu to lekarstwo, co mu podali na śpiączkę, oni przyjeżdżają któregoś dnia, a Syn na nich patrzy. Wybudził się książkowo, świetnie, powtarzają lekarze. Syn patrzy na nich, wodzi oczami. Ma niedowład lewej strony, ale rusza prawym palcem. Są przeszczęśliwi. Lekarze proszą, by powtarzali synowi, żeby pokazał język. Samodzielnie. To ważne. Powtarzają mu to kilkanaście razy na dzień. Ale też mówią do niego, są przy nim. Walczą o kontakt. Syn grał na gitarze, kiedyś nagrał piosenkę Edyty Bartosiewicz. On wgrywa ją na tableta i pokazuje mu. Puszcza mu też ulubiony zespół, Happysed.

„Nie przejmuj się, każdy najgorszy dzień ma swój kres” śpiewa Happydsed, a oni mają nadzieję, że Syn słyszy.

Na OIOM-ie spędzają po osiem godzin dziennie, póki ich nie poproszą o opuszczenie sali po jedenastej wieczorem. Siostry pokazują Im, jak Syna przewracać, jak oklepywać, jak dbać, by nie dostał odleżyn. Chcą to robić sami, chcą być przy nim, wierzą, że kontakt pomoże. Jak najwięcej bodźców od rodziców.

Tuż przed Bożym Narodzeniem Syn odzywa się pierwszy raz po wypadku. Cały czas ma w gardle rurkę, ale coś się w niej tam obluzowało i szepcze: zabierzcie mnie do domu. Tak się poryczeli, że uciekają z sali, żeby nie wyć przy nim. Dopiero gdy wracają, tłumaczą: miałeś synku wypadek, lekarze ci tu pomagają, wracasz do zdrowia po ciężkim wypadku. I On później zaczyna ruszać prawą ręką, kiwać głową, rozróżniać kolory. Lekarze są w szoku, że ma taki kontakt.

Jak się już tak fajnie zrobiło, to rehabilitanci mówią: trzeba Syna sadzać na łóżku. Posadzili, ale wtedy przez nos leje się płyn mózgowo-rdzeniowy. Alarm. Lekarze zabierają Syna na badania, okazuje się, że ma dziurawą oponę mózgową. Nie można tego było wykryć, gdy miał obrzęk. A przecież tego się wcześniej bali. Mówili: żeby tylko opona mózgowa nie była dziurawa. A była. Syn ciągle na leżąco, więc ten płyn przez nos spływał do gardła i On go połykał. Pewnie stąd te ciągłe infekcje.

Jak dziurka jest mała, to czasami może się zrosnąć. Zwykle po dwóch-trzech tygodniach. To czekają. Nie zrasta się. Trzeba robić kolejną operację, plastykę opony mózgowej. Odcinają Synowi całe czoło, podnoszą wszystko do góry. Doktor zapowiada: jeśli konieczna będzie reoperacja, to oni nic już nie poradzą.

Udaje się, ale jest kolejny kłopot. Syn przez pięć tygodni leży w czterdziestostopniowej gorączce. Tabletki nie działają, okładają go lodem, nic. Zawijają go w mokre prześcieradła, pomaga na trochę, przychodzi wieczór i wszystko od nowa. Oni już nie wiedzą, jak jechać do tego szpitala, jak wyjechać, co ich czeka, gdy znów przyjadą. Syn nie reaguje. Lekarze wciąż szukają przyczyny, znajdują. Okazuje się, że w oponach mózgowych jest jakaś bakteria. Sprowadzają mu lek, podają bezpośrednio do opon mózgowych. Działa.

Potem jeszcze przenoszą go na neurochirurgię do osobnej sali, żeby nikt go niczym nie zaraził, by mu mogli wszczepić sylikonową zastawkę.

Wyobraźcie sobie.

Oni jeżdżą codziennie na trasie Lgota-Częstochowa. Pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, pięćdziesiąt w drugą. Od listopada i października, równy rok. Byle by być przy Synu, byle z nim rozmawiać i dostarczać jak najwięcej bodźców. On najpierw w pracy idzie na zwolnienie, ale potem już nie daje rady. Pomaga im córka, siostra, znajomi, koledzy. Mieli oszczędności na remont domu, wszystko się rozchodzi. Potem Syn dostaje rentę, Ona zasiłek opiekuńczy, trochę im się prostuje.

W marcu Syn zostaje przewieziony na oddział wczesnej rehabilitacji neurologicznej na ul. PCK. Nikt inny nie chce go przyjąć. Z początku nic z nim nie można zrobić, bo ma spastyczność. To nadmierne napięcie mięśni. Wszystko go boli. Ona nawet nie może mu poprawić prześcieradła, bo Syn krzyczy z bólu. Nogi ma tak ściśnięte, że jakby między kolana włożyć orzecha laskowego, to by go zgniótł.

Ale po trochu, po trochu, malutkimi kroczkami, pojawiają się postępy.

I wtedy, gdy Syn zaczyna dochodzić do siebie, załamuje się. Prostuje go pani Ola, przesympatyczna młoda psycholog. Pracuje z nim, wyprowadza go z tego strasznego stanu. Rehabilitanci też dają z siebie wszystko. Oni wciąż są przy nim. Nazywają ich szpitalną rodziną. Lekarze, rehabilitanci, znajomi, powtarzają, że gdyby nie Oni, nigdy nie udałoby się tyle osiągnąć.

W październiku kończy się finansowanie rehabilitacji z NFZ. Muszą znaleźć coś innego, bo z Synem trzeba pracować, inaczej wszystkie postępy pójdą na marne. Wywożą go do Konstancina Jeziorna pod Warszawą. Komercyjnie, trzeba płacić z własnej kieszeni. On znalazł ten ośrodek w internecie, napisano, że walczy ze spastycznością. Byli tylko tydzień, bo powiedzieli im, że Syna nie da się ćwiczyć. Jeden plus – wyjęli mu tam cewnik.

Jadą do Krakowa, do prywatnego ośrodka. Tam spędzają osiem tygodni. Lekarze podają mu botoks, by zwiotczyć mięśnie. Syn ćwiczy kilka godzin dziennie, prostuje nogi. Jest postęp, bo o ile w tamtą stronę Syn musiał w podróży odpoczywać na postojach, bo spastyczność go wykańczała, o tyle z powrotem jadą jednym ciągiem.

Na przełomie roku, po trzynastu miesiącach, Syn wraca do domu.

Chce się uczyć. Szkoła zalicza mu pierwszy semestr czwartej klasy, więc rozpoczyna drugi. Oni jeżdżą po ośrodkach rehabilitacyjnych w mieście, sprawdzają wszystkie, w końcu trafiają na 11 Listopada. Mówią, że jest najlepszy. Syn robi postępy. Od przyjazdu inaczej się czuje. Lepiej. Odwiedzają go koledzy, humor mu dopisuje. Ale wciąż jedna osoba musi być zawsze przy nim.

Oni nie mają wolnego czasu. O nie, może te półtorej godziny, gdy czekają w poczekalni, aż Syn skończy rehabilitację. Nie myślą o przyszłości. Tyle, żeby Syna postawić na nogi. Żeby był jak najbardziej samodzielny. Tego pragną. Innych planów na razie nie mają. A, nie, zaraz, w połowie roku Syn ma mieć uzupełnianą kość czaszki. Kolejna operacja. W wakacje, bo będzie przez jakiś czas nieczynny, a lepiej, żeby nie zarywał nauki. Chcieli to zrobić w Krakowie, ale  neurochirurg powiedział, że w głowie Syna jest tyle śrubek i drutów, że lepiej, żeby to robił ten sam lekarz. Nie mógł się nadziwić, że to taka dobra robota. Więc będą robić w Parkitce. Nie mają chwil zwątpienia. Teraz z rehabilitacją trafili w dobre ręce. Synoptycy mówią, że nie będzie źle.

Wyobraźcie sobie.

A teraz wyobraźcie sobie, że to Was dotknęła taka tragedia.

Ona to Anna Bednarska, On – Jacek Bednarski. Ich syn Rafał (cała trójka na zdjęciach) 7 października 2014 roku, w wieku osiemnastu lat, uległ ciężkiemu wypadkowi. Od dwóch lat rodzina walczy, by wrócił do pełnej sprawności. Najważniejsza jest rehabilitacja. Liczy się każda złotówka, która pomoże postawić Rafała na nogi.

Jeśli masz choć złotówkę za dużo, przekaż ją na rehabilitację Rafała Bednarskiego.

Numer konta: 62 1600 1286 0003 0031 8642 6001 z dopiskiem „Bednarski, 5700”.

 

Tagi :

SGL Local Press

Udostępnij