Czuję się Jaśkiem, który jest taki, jaki jest

Gdyby nie Jan Halbina, nie byłoby obozu strażackiego w Rozkochowie. Gdyby nie obóz, wielu młodych ludzi być może nigdy nie miałoby okazji poczuć, jak smakuje prawdziwa radość, bez telefonu, komputera, jedynie w gronie druhów. Halbina wie, że po takich przeżyciach i z taką wiedzą inaczej się wchodzi w dorosłe życie.

Jan Halbina mieszka przy ulicy Strażackiej, bo jakby inaczej. Choć byli tacy mądrzy, którzy początkowo o tym nie pomyśleli, gdy nazywano drogi w Rozkochowie. No, ale jak to tak? Halbina – strażak, obok ma dom komendant powiatowy straży pożarnej, więc kto to widział, żeby w tym miejscu była jakaś Wiejska, Kręta czy Stroma.
Poza tym do Halbiny łatwo trafić, bo w sieni prowadzącej na podwórko stoi strażacka terenówka i piękny czerwony żuk z niebieskimi kogutami na dachu. Pamięta czasy Edwarda Gierka. v
– Żuk jest typowo mój. Służy mi do celów gospodarczych. Głównie jeżdżę nim na starorzecze. To zabytek. Mało kto ma takiego żuka – pan Jan wita w swoich włościach. Ubrany po strażacku. – Ja tak chodzę właściwie na co dzień – przyznaje.

Do straży trzeba mieć czas
Halbina to strażak ochotnik z krwi i kości. W przeciwnym wypadku nie byłoby słynnego obozu w starorzeczu Wisły. Ale o tym trochę później. Do OSP wstąpił w 1968 roku. Mówi, że zawsze podobał mu się mundur. W wojsku pełnił funkcję bombardiera.
– Już jako mały chłopak zawsze czułem potrzebę niesienia pomocy, sprawdzenia swojej sprawności fizycznej, zaimponowaniu sobie i innym, a mundur tylko dodawał prestiżu – wyjaśnia.
To on budował remizę w Rozkochowie, zjednoczył druhów, stworzył zupełnie nową straż.
– Nieraz powtarzałem, co to za straż, kiedy jest mobilnych trzech, czterech ludzi. Mówiłem moim synom, również należącym do OSP, że do straży trzeba mieć czas. Coraz częściej myślałem, żeby stworzyć coś, co by mogło przechodzić z pokolenia na pokolenie – stwierdza.

Oświecenie
Gdy tak pan Jan razem z innymi mieszkańcami budował remizę i widział te wszystkie dzieci kręcące się gdzieś w pobliżu i zainteresowane tym, co się dzieje, zaświtała mu w głowie pewna myśl. To było jeszcze w latach 80.
– Wtedy mnie oświeciło, że trzeba te dziecięce pasje jakoś wykorzystać, by kontynuować we wsi strażacki fach. Zastanawiałem się, jakby to zrobić, żeby z nimi pobyć przez jakiś czas, odciąć się od świata – wspomina.

Pomysł zorganizowania obozu w starorzeczu wykluł się jednak dopiero w drugiej połowie lat 90. Na początku były to dzieci wyłącznie z Rozkochowa, z rodzin strażackich. Parę namiotów, kilka dni, pieczone kiełbaski.

Nura do wody
Starorzecze Wisły to cudowny zakątek powiatu chrzanowskiego. Krajobraz tym bardziej zapiera dech w piersiach, gdy podnośnik strażacki wywinduje nas jakieś 40 metrów nad ziemię. Z lotu ptaka widać niezwykłość i niespodziewany ogrom tutejszego akwenu.
– Myśląc o organizowaniu obozu dla dzieci i młodzieży, od razu wiedziałem, że musi to być starorzecze, z którym od małego byłem związany. Ja tam z kolegami pasałem krowy. Słysząc sygnał maszyny ciągnącej galary ze żwirem, braliśmy rozpęd i nura do wody. Płynęliśmy na drugi brzeg i szybko z powrotem, żeby zdążyć przed maszyną. Kto nie zdążył, popił wody, bo maszyna straszne fale robiła. To było bardzo niebezpieczne, ale taka jest młodość – zamyśla się.

Musi być ksiądz
W tym roku obóz strażacki w Rozkochowie, licząc tylko rejestrowane edycje, został zorganizowany po raz 15.
– W całej Małopolsce nie ma takiego obozu. Wiem to na sto procent – zapewnia Halbina.
Przez tydzień druhowie z młodzieżowych drużyn pożarniczych są skoszarowani jak w wojsku. Ćwiczą hart ducha i umiejętności strażackie. Szlifują swoje patrzenie na wartości moralne, bo dla komendanta Halbiny albo coś jest czarne, albo białe.
– Zawsze podkreślałem, że jako Polacy jesteśmy w większości katolikami. Na obozie musi być ksiądz, modlitwa podczas porannego apelu. Obóz ma też oderwać od komputera i telefonu. Czas wypełniony do końca. Instruktorzy profesjonalni. Wszystko po to, żebyśmy tych młodych ludzi przygotowywali do przyszłej służby. Straż, która nie robi sobie osobowego zaplecza, przestaje w którymś momencie istnieć – przestrzega.
Przyznaje, że całe życie ciężko pracował. Zawodowo w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych, dodatkowo wykonywał kotły do centralnego ogrzewania.
– U mnie nie patrzy się na zegarek, ile zostało do końca dniówki, tylko liczy się dobra robota – zastrzega.

Nie czuje się bohaterem
Gdy tak siedzimy sobie przy kawie, próbuję jeszcze pana Jana wypytać, co najbardziej lubi robić w domu.
– Wiele rzeczy, ale ostatnio siadam na traktor i tak sobie w polu lubię porobić – mówi. Słowem – w domu nie usiedzi.
– Jak tylko dowiem się o pożarze, to łapię za spodnie strażackie, co wiszą na haku w przedpokoju, i pędzę. To mój żywioł. Poza tym za każdym razem człowiek sprawdza samego siebie, na ile jeszcze da radę… – wyznaje.

Wyjaśniam panu Janowi, że jego kandydaturę zgłosiłem do konkursu organizowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Chodzi m.in. o postawę życiową stanowiącą wzór do naśladowania.
– Nie czuję się bohaterem – kręci głową Halbina. – Robię robotę, która mnie inspiruje. Czuję się Jaśkiem, który jest taki, jaki jest… – stwierdza na koniec, bo właśnie ktoś dzwoni, że potrzebuje Jaśkowej pomocy.

Łukasz Dulowski, Tygodnik „Przełom”
Tekst zdobył 1. miejsce w konkursie SGL Local Press 2015 w  kategorii „Nagroda Specjalna Muzeum Powstania Warszawskiego”.

Tagi :

SGL Local Press

Udostępnij