Hokeiści z Kędzierzyna-Koźla grają w Kanadzie
W listopadzie zeszłego roku zaczęli odliczanie. „Jeszcze 10 dni do wyjazdu, jak to wytrzymać?”. „Ja bym się najchętniej już dziś spakował i pojechał” – piszą do siebie chłopaki na Fejsie – mówił przed wylotem do Kanady Marek Stochaj, kapitan amatorskiej drużyny TMHL Chemik, która poleciała do ojczyzny hokeja spełnić dziecięce marzenia. „Chłopcy z robotniczej dzielni Kentu, z Azot” biorą udział w międzynarodowym turnieju Barrie Hobby Cup w Ontario.
Hokej na lodzie w Polsce jest dyscypliną niszową. – W Kanadzie pierwszym prezentem od ojca dla nowo narodzonego syna są łyżwy – mówił Marek Stochaj. Dlatego wszyscy, którzy połkną tego bakcyla, marzą o wyjeździe do ojczyzny hokeja, by stanąć na kanadyjskim lodowisku z kijem w ręce i rozegrać choćby jeden mecz.
Na turniej amatorskich drużyn hokejowych Barrie Hobby Cup przyjeżdżają zespoły z całego świata. W tym roku jest osiem drużyn amerykańskich, osiem kanadyjskich i szesnaście z Europy. Zmagania odbywają się na trzech lodowiskach.
– Zawody są rozgrywane od 1964 roku. Były już na nich drużyny z Australii, Japonii, z Europy prawie ze wszystkich krajów, z Polski nigdy. Jesteśmy pierwszymi Polakami, którzy wystąpią na tym turnieju, przecieramy szlaki – podkreślał z dumą.
W ojczyźnie hokeja
W Kanadzie zawodnicy TMHL nie tylko będą grać w hokeja, zrobią jeszcze „milion innych rzeczy”. Zwiedzą Toronto – stolicę kanadyjskiego hokeja, odwiedzą najsłynniejsze muzeum hokeja na świecie Hockey Hall of Fame, wjadą windą na najwyższe piętro CN Tower (wysokość 553,33 m) – do niedawna najwyższa wolno stojąca budowla świata. Będą z niej podziwiać, jeśli dzień będzie pogodny, wodospad Niagara, w którym planują „zamoczyć nogi”. Obejrzą mecz bejsbolu oraz spotkają się z zawodnikami NHL. – Mają nas zaprosić, żebyśmy sobie z nimi pojeździli, zobaczyli, jak wygląda profesjonalny trening – mówił Marek Stochaj. Ponadto dwa-trzy spotkania, w tym jedno u senatora Davida Wellsa, zawodnika amatorskiej drużyny PLC Sports Barrie Ontario, z którą w ubiegłym roku rozegrali mecz na lodowisku w Opolu i która nalegała na przyjazd kędzierzynian do Kanady. – Zaprasza nas do siebie na przyjęcie – dodał.
Kanadyjczycy, zapraszając hokeistów Chemika do siebie na turniej, zrewanżowali się za możliwość rozegrania meczu w Polsce. Nigdy jeszcze nie grali w naszym kraju. Raz w roku lub raz na dwa lata drużyna, w której składzie występuje jeden senator, sześciu parlamentarzystów, jedna kobieta i mężczyzna bez rąk, przylatuje do Europy, by móc się zmierzyć na tafli lodu z takimi samymi amatorami jak oni. Z zawodnikami TMHL poznali się na turnieju w Niemczech. Spędzili razem trochę czasu, wspólnie biesiadując. A zaczęło się dość zabawnie: „Słyszałem, że jesteście z Polski – zaczął jeden z Kanadyjczyków – chcę się z wami napić wódki”. „Słuchaj, ty jesteś z Kanady, my nie chcemy grać z tobą w hokeja – odpowiedzieli rozbawieni kędzierzynianie – ale do wódki z nami też nie siadaj”. – Dosiadł się i nawiązała się fajna rozmowa. Potem od słowa do słowa i we wrześniu zeszłego roku rozegraliśmy z nimi mecz na lodowisku w Opolu – opowiadał Marek Stochaj. Po wszystkim obiecali przysłać zaproszenie.
– Namawiali nas na przyjazd do Kanady, bo nigdy nie gościli u siebie drużyny z Polski – dodał. Dwa miesiące później zaczęło się szalone odliczanie. Kanada była w zasięgu ręki. Potem zaczęły się schody. Zdani tylko na siebie
Zapanowała ogólna radość: jedziemy do Kanady, ojczyzny hokeja! Dopiero po chwili przyszło otrzeźwienie: rany, tyle kasy! kto pojedzie?! nie ma szans! – W końcu jeden mówi: kredyt wezmę, ale pojadę, drugi: choćbym miał nie jeść, też pojadę – opowiadał, śmiejąc się.
Uzbierało się dwunastu chętnych, za wszystko płacą z własnej kieszeni. – Tylko wynajęcie autokaru, który będzie nas woził na miejscu, kosztowało 20 tys. zł – zaznaczył. A jeszcze trzeba opłacić przelot, hotel, wyżywienie, wpisowe na turniej, wejściówki do muzeum, na mecz itd. Głupotą byłoby nieskorzystanie z miejscowych atrakcji, bo taka podróż życia raczej się nie powtórzy. – Za pasję trzeba płacić. Pasja kosztuje – podsumował.
A sponsorzy? Przecież na drugim końcu świata będą promować Kędzierzyn-Koźle. Brak zainteresowania, nawet ze strony miasta. Chcieli, żeby „miasto możliwości” zasponsorowało im koszulki, w których wystąpią na turnieju; sami je zaprojektowali. Miało to kosztować 2,5 tys. zł. I co? Skończyło się na obietnicach.
– Nie wiemy, czy to byłaby jakaś promocja dla miasta, może nic by to nie dało. Ale jesteśmy pierwszym zespołem z Kędzierzyna-Koźla, który udaje się ponad 6 tys. km od domu. Żadna drużyna, łącznie z ZAKSĄ, nie była tak daleko – stwierdził. – Nie żywimy urazy do pani prezydent, do pana wiceprezydenta, który obiecał nam pomoc… Chodzi o miasto jako instytucję, które ma nas głęboko w nosie. On rzeczywiście chciał nam pomóc, ale pewnie się odbił od ściany, urzędnicy go wyprostowali, bo procedury, przetargi itd.
Czeskie drużyny z niewielkich miejscowości położonych tuż przy naszej południowej granicy dostają finansowe wsparcie od lokalnych władz. – Tam jest inny świat – podkreślał. – W każdej wiosce są dwie-trzy drużyny, wszyscy grają w hokeja. W samej Ostrawie jest 120 zespołów amatorskich i dwa lodowiska. Ale dla Czechów hokej to sport narodowy.
Ta miłość nie umrze nigdy
Azoty – robotnicza dzielnica miasta, kolebka miejscowego hokeja.
– Tu się wychowałem i tu chodziłem do szkoły podstawowej nr 3. Tu dali mi łyżwy i kij i tak to się zaczęło – wspominał Marek Stochaj początki na „Azotorze”. – Nasz nauczyciel wuefu Janusz Ciechanowski, człowiek niezwykle oddany dzieciakom, historia tej szkoły, nauczył kilka pokoleń dzieci jeździć na łyżwach i pływać. Zaszczepił w nas miłość do hokeja, która trwa po dziś dzień.
Zapewne wielu marzyło wówczas o wyjeździe do Kanady, śmigając z kijem po lodowej tafli „Azotoru.
Druga połowa lat osiemdziesiątych, niestety, zwiastowała już koniec hokeja w Kędzierzynie-Koźlu. W 1987 rozegrał ostatnie mecze w MZKS Chemik Kędzierzyn, potem wszystko się rozleciało.
– Trener opuścił miasto, zresztą lodowisko już wtedy było w opłakanym stanie: nie mrozili, a jak mrozili, to nie dało się grać. Do szatni nie dało się wejść, bo było brudno. Wstyd było kogoś zaprosić. Nie było sprzętu. Zakłady przestawały dawać pieniądze – wspominał ze smutkiem. – Wszystko upadło.
Kiedy w listopadzie 2002 skrzyknęli się w sześciu i pojechali na lodowisko do Opola, nie przypuszczali, że da to początek pięknej przygodzie, która będzie trwać prawie 13 lat, że przyjdzie im grać za wielką wodą z takimi jak oni zapaleńcami z innych krajów, dla których hokej jest najważniejszy w życiu. – Pamiętajcie, zawsze mówimy naszym żonom czy partnerkom: hokej był pierwszy, wy byłyście potem – mówił, śmiejąc się. – Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że pojedziemy do Kanady na turniej, tobym mu odpowiedział: puknij się w czoło, chyba palcem po globusie.
Drużynę pod nazwą TMHL Chemik Kędzierzyn-Koźle reaktywował Mateusz Kulik, zwany „ojcem założycielem”, ponieważ zapragnął pójść w ślady swego taty Grzegorza. Pogłoska o grających w hokeja rozeszła się po mieście lotem błyskawicy i na kolejnym treningu było już dwa razy więcej osób. – Marzyliśmy, żeby przynajmniej sześciu miało rękawice na lodzie – mówił. – Nie było praktycznie nic, taka zbieranina tego, co kto miał.
Potem był jeden sparing z Opolem, drugi, trzeci i w końcu pojechali do Czech kupić sprzęt.
Trening na… wrotkach
Momentem przełomowym był udział w turnieju hokejowym w Czechach. Ktoś z Raciborza, miasta partnerskiego czeskiego Kravare, zapytał, czy zechcieliby pojechać na te zawody. Zgodzili się. I tak zaczęła się ich przygoda z tamtejszą regionalną ligą. Trwała kilka lat. W tym czasie część zawodników odeszła – ktoś wyjechał z kraju, komuś żona nie pozwalała grać, kontuzje też zrobiły swoje. Na szczęście odezwały się chłopaki z Tychów, którym rozpadła się drużyna – Chemik wzmocnił swoje szeregi. Już wtedy nie występowali w czeskiej lidze, mieli rok przerwy.
– A że na Śląsku była fajna liga amatorska, postanowiliśmy spróbować sił – mówił. Występują w niej po dziś dzień. W sezonie praktycznie co tydzień, wychodzi 18-20 kolejek. Mecze zazwyczaj rozgrywają w niedzielne wieczory. – Bo co człowiek robi w niedzielę wieczorem? Denerwuje się, że musi rano iść do pracy, a tu hurra! sprzęcik sobie pakujesz i wszyscy jedziemy na mecz – wyjaśnił, co robią, by swojej pasji nie realizować kosztem rodziny. Rozgrywają tylko mecze, nigdzie nie trenują. – Wiecznie musimy się tłumaczyć, że gramy w hokeja… na lodzie, nie na trawie – dodał, śmiejąc się. A chłopaki z Polonii Bytom żartują z nich, że w Kędzierzynie to chyba trenują na… wrotkach. Ale oni nic sobie z tego nie robią, zresztą są „wesołą drużyną” z dużą dawką poczucia humoru.
Chociaż są najstarszym amatorskim zespołem hokejowym w Polsce, bez lodowiska, bez trenera i treningów, regularnie grają w lidze i na turniejach międzynarodowych – w Niemczech, Czechach i na Słowacji. Pięć razy występowali na Mistrzostwach Polski Amatorów. Ich największe sukcesy to piąte miejsce w tych mistrzostwach i drugie na międzynarodowym turnieju w Bratysławie. – Pamiętam, że Czesi chodzili i za głowę się łapali: jak Polsko mogła do finału wejść, to není možné – wspominał szczęśliwe dla drużyny chwile. W czeskiej lidze też sobie nieźle radzili. – Udawało się nam zająć czwarte-piąte miejsce. Tam grało dziesięć drużyn, dla nas taki wynik na koniec sezonu to był sukces. Jak nas pytali: chłopaki, gdzie trenujecie? Z naszej strony jak zwykle padała odpowiedź: nigdzie. To není možné. Jak duże macie miasto? Około 60 tys. A ile macie lodowisk? Wcale. A gdzie najbliższe? 50 km. To wy jesteście wariaci – śmiał się, relacjonując przebieg rozmowy z Czechami.
Wciąż jest zapał
Że też wam się chce – zawodnicy z polskich drużyn również okazują zdziwienie. Chce i wciąż dają radę, chociaż średnia wieku drużyny, jak twierdzi kapitan, wynosi 47 lat. – Wprawdzie jeździmy coraz wolniej, bo kondycji brakuje, ale siły nie, nasze strzały na bramkę są mocne – stwierdził. – Gdybym był 10 kilo młodszy, dopiero bym miał kondycję – dodał, śmiejąc się.
Nieraz ktoś oberwie kijem czy krążkiem, bo przecież hokej to sport kontaktowy, ale na lodzie wszyscy się szanują, raczej unikają brutalnych zagrań. – Bo rano trzeba wstać i iść do pracy. Trzeba być zdrowym, nie można sobie pozwolić np. na ból nogi – zauważył. Chociaż kiedyś koledzy, też sportowcy, więc wiedzą, że kontuzja jest wkalkulowana w każdą dyscyplinę, zabrali się z nimi na mecz ligowy. Wytrzymali tylko jedną tercję: „dajcie spokój, wy jesteście wariaci, przecież wy się tam pozabijacie, stare chłopy i głupie” – opowiadał, śmiejąc się. Z dużo młodszymi starają się nie grać, a na lodzie mają własne, niepisane przepisy, żeby zredukować ryzyko kontuzji do minimum.
W tym sporcie, co warte podkreślenia, piękne jest to, że po meczu każdy zawodnik podaje rękę graczowi drużyny przeciwnej. Nie ma znaczenia, czy się wygrało czy przegrało, czy komuś się przyłożyło czy samemu się oberwało. – Jak się zdarzy, że ktoś komuś nie poda ręki, to kolega z tyłu mu przywali – mówił. – Nie ma czegoś takiego. Koniec meczu, koniec emocji. Trzeba sobie ręce podać.
W drużynie pierwszą parę obrońców stanowią Grzegorz Kulik i Roman Asman. Pierwszy atak to Jerzy Wiśniewski, Sławomir Bojar i Marek Stochaj. Druga obrona: Rafał Horoszkiewicz i Tadeusz Drabik. Grają też Wojciech Wysocki, Arkadiusz Grzesik, Janusz Błach, Bartłomiej Kulik. – Są minimum dwie pełne piątki, które zawsze jeżdżą na mecze – podkreślał.
Najważniejszy oczywiście jest bramkarz – Jerzy Kuzian.
– Mamy tylko jednego bramkarza, więc na niego chuchamy, bo jak nam nawali, to koniec – zauważył. – Był kiedyś jeszcze Grzesiu Woźniak, ale zrezygnował. – Ostatnio dołączył do nas Krzysztof Bieda, bramkarz z Tychów, więc Jurek zwany „Gulajszem” ma troszkę wolnego – dodał.
Zawodnicy przyjezdni to Piotr Kowalski, który mieszka w Bolesławcu, Andrzej Baniak, na mecze przylatuje z Norwegii, i Stefan Werner, przyjeżdża z Niemiec, żeby dołączyć do zespołu. – Też jadą z nami do Kanady. To są chłopaki na turnieje i mistrzostwa Polski – dodał.
Dopóki kij się nie złamie
Plany na przyszłość? Od połowy września zamierzają kontynuować grę w lidze śląskiej i wziąć udział w Mistrzostwach Polski Amatorów. A w październiku chcieliby zorganizować dwudniowy turniej w Opolu i zaprosić na niego zaprzyjaźnione drużyny z Czech, Słowacji i Niemiec. Planują to od kilku lat.
– Chłopaki zza południowej i zachodniej granicy wciąż nam suszą głowę, więc po powrocie z Kanady chcemy, płynąc na fali, zaatakować prezydenta, żeby nam pomógł wynająć lodowisko, bo z tym jest problem – stwierdził. – Ktoś władny musi zadzwonić do Opola, wtedy wszystko da się załatwić. Ze zwykłym człowiekiem nie bardzo chcą rozmawiać, piętrzą trudności.
Tak było przed zeszłorocznym meczem z Kanadyjczykami, wówczas miasto im pomogło. – Zadzwonili do Opola: „dajcie chłopakom na dwie godziny lodowisko”. Dali – podsumował.
Są bardzo zgraną paczką, robią w życiu to, co lubią najbardziej.
– Jedni grają w koszykówkę, inni w siatkówkę, a my gramy w hokeja – stwierdził. Liczy się gra, reszta jest nieważna. – Nikt się nie spina, że musimy wygrać. Tu nikt mistrzem świata nie będzie, my to wiemy i nie o to w tym wszystkim chodzi – podkreślał. – Ale jak się uda wygrać, to super. Cieszymy się jak wariaci.
Zawsze wożą ze sobą szampana – żeby było czym uczcić zwycięstwo – czasami kilka miesięcy tego samego.
– Ile on już ma? Trzy miesiące i jeszcze nieotwarty! – opowiadał, śmiejąc się. Cenią też sobie możliwość spotykania się w miłym towarzystwie, z kolegami, którzy podzielają ich miłość do hokeja, i we własnym gronie.
– Spotyka się 15 facetów, wszyscy mówią o tym samym, tym samym żyją, to jest piękne – podkreślał. Bez kibiców, wiadomo, mecz się odbędzie, ale jest im raźniej, kiedy ich grze towarzyszy doping. Dlatego dziękują swoim „najwierniejszym kibickom”, które zawsze wspierają ich, zasiadając na trybunach: – Aniu, Iwono, Doroto – wiemy, że katar i czerwone nosy po meczach nic nie znaczą…
Jak długo jeszcze będą oddawać się tej pasji? To pytanie dopada ich dość często. – Kiedy przestaniemy grać? Jak już nie będziemy mieli siły podtrzymywać się na kiju – podsumował, śmiejąc się.
Artykuł 2:
Zagraniczne wojaże kędzierzyńskich hokeistów
Na łyżwach przez Kanadę
– Kanada odhaczona – mówią Arkadiusz Grzesik i Marek Stochaj, zawodnicy TMHL Chemik z Kędzierzyna-Koźla, po powrocie z międzynarodowego turnieju Barrie Hobby Cup. Wprawdzie nie udało im się wygrać żadnego meczu z Kanadyjczykami, ale „wstydu nie było”. Na osłodę pokonali drużynę niemiecką. Do kraju wrócili bogatsi o nowe doświadczenia i wrażenia, które długo będą wspominać w gronie przyjaciół.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu fińskich linii lotniczych, którym lecieli przeszło dziewięć godzin? – Tysiące aut i ludzi. Gdziekolwiek spojrzysz, sami Azjaci – mówi Marek Stochaj, który większość drogi spędził w pozycji stojącej, ponieważ samolot był tak mały i ciasny, że siedząc w fotelu, nie dało się nóg rozprostować, a alternatywa siedzenia z kolanami pod brodą była mało atrakcyjna. – I totalny minimalizm: na lotnisku, w hotelu, w sklepach. Dosłownie wszędzie – dorzuca po chwili namysłu.
– W dodatku nasze lotniska są dużo ładniejsze niż to w Toronto – twierdzi Arek Grzesik. I tak już było przez cały pobyt: porównania i porównania, a na końcu ulga, że w Polsce to człowiek wie, że żyje.
Fotka z pucharem Stanleya
Do Kanady przyjechali przede wszystkim po to, żeby zagrać w hokeja, ale skoro przebyli taki szmat drogi, chcieli jak inni turyści nacieszyć oczy pięknem wspaniałej, niezanieczyszczonej przyrody. Obowiązkowym punktem programu był wodospad Niagara, nad którym spędzili cały dzień. – Byliśmy jakieś 1,5 metra od kurtyny wodnej. Niesamowite wrażenie – opowiada Marek Stochaj. Zażywali kąpieli słonecznych na najdłuższej słodkowodnej plaży na świecie – Wasaga Beach, która ciągnie się aż 14 km na południowym wybrzeżu Georgian Bay, zatoki jeziora Huron. Pływali też parowcem po Muskoka Lake, z którego roztaczały się malownicze widoki. Ale nim trafili na pokład, pojawił się problem, którego niestety nie udało się rozwiązać. Mieli 20 wykupionych biletów, a ich grupa liczyła 22 osoby. – W Polsce ktoś skoczyłby do kasy i byłoby po sprawie. A tam nie da rady – mówi Marek Stochaj. – Nie dało się tego przeskoczyć. Sprzedano 50 biletów i więcej nie można, chociaż miejsce jeszcze było. I dwóch chłopaków zostało na brzegu.
Odpuścili sobie zwiedzanie CN Tower, kiedy usłyszeli, jakie pokłady cierpliwości musiał w sobie odkrywać ich kolega z drużyny, który z Niemiec przyleciał do Kanady nieco wcześniej. Nie uśmiechało im się stanie ośmiu godzin w kolejce do kasy i kolejnych pięciu, żeby dostać się windą na taras widokowy. Zwiedzili za to muzeum Hockey Hall of Fame i zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie z pucharem Stanleya.
– Śmialiśmy się, że niektórzy z nas mają jeszcze sprzęt, który oni tam eksponują w gablotach. Bramkarz chciał nawet zamienić swoje parkany na ichniejsze, bo stwierdził, że są nowsze – opowiada Marek Stochaj. – No aż tak tragicznie z nami to nie jest – dodaje Arek Grzesik. Zrobiło im się cieplej na sercu, kiedy wśród sław światowego hokeja znaleźli polskie nazwisko: Henryka Grutha, który w 2006 roku – jako pierwszy i jedyny do tej pory Polak – został przyjęty w poczet sław Hockey Hall of Fame.
Wysoka wygrana z Niemcami
Kędzierzynianie byli pod wrażeniem obiektów sportowych, które zastali na miejscu. – Po prostu piękne, nawet w Czechach takich nie widzieliśmy – mówi Arek Grzesik. Tylko w Barrie, liczącym 120 tys. mieszkańców, naliczyli osiem krytych lodowisk, zimą przy każdej szkole, każdym przedszkolu powstają otwarte. – A u nas? Ostatnio w internecie czytałem, że Unia Oświęcim, jeden z najbardziej zasłużonych klubów w Polsce, zwróciła się do miasta o pomoc i jeśli jej nie otrzyma, to z braku kasy będzie zmuszona wycofać się z ligi – mówi Marek Stochaj.
Podczas turnieju rozegrali siedem meczów, w tym dwa treningowe. Jeden ze sparingów odbył się na lodowisku treningowym Toronto Maple Leafs. – To legendarna drużyna zawodowej ligi NHL – mówi kapitan Chemika. – W zasadzie to jest cały kompleks lodowisk, gdzie swoją szkółkę prowadzi Wayne Gretzky – dodaje Arek Grzesik. Chemikowi nie udało się wygrać ani jednego meczu z Kanadyjczykami, ale zespół dotrzymał kroku gospodarzom i na wyrównanym poziomie rozegrał wszystkie turniejowe spotkania. Trochę zdrowia ich te mecze kosztowały. Musieli się wznieść na wyżyny swoich możliwości, bo gospodarze od początku do końca solidnie cisnęli, nic nie odpuszczali. – W Czechach np. też mają dobre drużyny. Ale czasami Czesi, kiedy widzą, że mają nad nami przewagę, odpuszczają na jakiś czas, dają nam pograć, a tu nie, Kanadyjczycy cisnęli od początku do końca – opowiada Arek Grzesik. Trochę kiepsko u nich z kondycją, bo nie trenują, a nie trenują, bo nie mają gdzie, stąd w czasie meczów zdarzają się im przestoje. – Trzy minuty, dwie bramki wpadną i później trudno jest odrobić taką stratę – dodaje.
W ostatnim meczu, na osłodę, pokonali Niemców. Chociaż przeciwnik miał w składzie dwóch Kanadyjczyków, w dodatku młodych, tylko raz znalazł drogę do naszej bramki, za to Chemik zaliczył aż siedem trafień.
Z pewnością długo będą wspominać spotkanie, do którego doszło po jednym z meczów. – Siedzimy w szatni, wszyscy już wykąpani, pełny luz, rozmawiamy sobie, a tu nagle wpada gość z metr dziewięćdziesiąt, broda, bez dwóch jedynek i krzyczy: Hi, guys. Okazało się potem, że był to Brent Burns z San Jose Sharks – opowiada kapitan Chemika. – Totalne zaskoczenie, że taka gwiazda NHL-u przyszła się z nami przywitać – dodaje Arek Grzesik.
Polak Kanadyjczyka nie zrozumie
Na miejscu mieli okazję obejrzeć trening juniorów. Byli pod wrażeniem umiejętności młodych hokeistów. – Kiedy zobaczyliśmy, co oni wyczyniają na lodzie, to stwierdziliśmy, że my nie umiemy jeździć na łyżwach – opowiada, śmiejąc się Marek Stochaj. – Oni na łyżwach lepiej jeżdżą, niż niektórzy chodzą – dodaje Arek Grzesik.
Obaj twierdzą, że organizacyjnie turniej był przygotowany bardzo dobrze: „wszystko chodziło jak w zegarku”. Ale słowa „integracja” w kraju klonowego liścia to chyba nikt nie zna. – U nas czy w Czechach po meczu wszyscy spotykają się, rozmawiają, czasami biesiadują, a tam szok: ręka-ręka, sprzęt na samochód i do domu. Zero integracji – twierdzi kapitan naszej drużyny.
Na miejscu mieli też okazję przekonać się, jak u innych nacji w praktyce wygląda powiedzenie „czas to pieniądz”. – Po meczu trzeba szybko opuszczać taflę, bo już wchodzą następni i nie chcą stracić ani minuty z czasu, za który słono zapłacili. I jeśli ktoś się ociąga, robi się nerwowo – mówi Arek Grzesik.
Zaskoczyła ich także inauguracja, na którą stawili się oczywiście w komplecie. Spodziewali się, że będzie okazja poznać wszystkie drużyny uczestniczące w turnieju. I srogo się zawiedli: pojawiło się zaledwie kilkunastu Kanadyjczyków, reprezentujących może ze cztery zespoły, i to wszystko. Nie zawiedli za to Niemcy. – Nie było żadnego poczęstunku, kto chciał, mógł sobie kupić piwo za 8 dolarów kanadyjskich, ale zespół country wystąpił za darmo. Nawet fajnie grali – opowiada Marek Stochaj. Dziewczynom, które towarzyszyły naszym hokeistom, zachciało się tańców, więc odsunęli stoliki na bok i zabawa zaczęła się na całego. – Kanadyjczycy oczy przecierali ze zdziwienia – śmieje się kapitan Chemika – ale jak zaczęliśmy robić naszego węża weselnego, to mało ochrony nie wezwali, bo myśleli, że chcemy im lokal rozwalić.
Na zakończeniu turnieju nie byli, bo nikt ich nie raczył poinformować. Cóż, były okazje przywyknąć do „niekonwencjonalnych” dla nas, Polaków, zachowań gospodarzy. Ale co tam, liczą się sportowe emocje, a tych na szczęście nie brakowało. Z Barrie Hobby Cup przywieźli pamiątkową paterę.
Państwo policyjne
Na miejscu spotkali się z Polakami, którzy od wielu lat mieszkają w Kanadzie. Od nich dowiedzieli się, że życie w tym rozległym i pięknym kraju jest bardzo drogie i że wielu rodaków posyła obecnie swoje dzieci na studia do Polski, bo tak jest dużo taniej.
– Utrzymanie domu, samochodu kosztuje miesięcznie kupę kasy. Ci, którzy mieszkają bliżej granicy, na zakupy jeżdżą do Stanów – mówi Marek Stochaj. – Większość mieszkańców ma prawie wszystko na kredyt, chociaż ich przeciętne zarobki wcale nie są takie niskie – dodaje Arek Grzesik.
Skoro swój standard życia reperują długami, to muszą je potem spłacać. – Wychodzi na to, że Kanadyjczyk żyje po to, żeby pracować – śmieje się kapitan Chemika.
Byli pod wrażeniem szerokich, ośmiopasmowych autostrad w okolicy Toronto, ale emocje opadły, kiedy okazało się, że korki to stały element tamtejszego krajobrazu. W dodatku wszędzie daleko. – Jadąc autostradą, tylko las, las i las, ani grama pola. I jeszcze jeziora, mnóstwo jezior – mówi Marek Stochaj. Nic dziwnego, skoro ponad 50 procent kraju zajmują lasy.
Kulinarnie, jak mówią, nie byli rozpieszczani przez hotel, w którym zostali zakwaterowani. Hotel wprawdzie trzygwiazdkowy, ale na śniadanie jajecznica… w proszku. Do tego oczywiście podwędzany boczek, ale plastry grubości kartki papieru. Ów „smakowity i sycący” posiłek urozmaicano im serkiem i dżemikiem; były jeszcze kiełbaski. – Wyglądały nieciekawie, ale nawet nam smakowały – dodaje Arek Grzesik.
Prawdziwy posiłek zjedli dopiero w restauracji, ale wszystko co dobre, musi kosztować. – Zamówiłem z kolegą wielki kawał steku, do tego frytki i coś à la fasolka po bretońsku – mówi Marek Stochaj. Za posiłek zapłacili 118 dolarów kanadyjskich. W rachunek oczywiście wliczony był napiwek. Nie to ich jednak zaskoczyło, ale ceny, które u nich są podawane bez podatku. – W sklepie musisz liczyć, czy ci starczy forsy, jakiś koszmar – zauważa kapitan Chemika. Skąd w ogóle taki pomysł? – Żeby każdy Kanadyjczyk wiedział, na ile państwo kroi swoich obywateli, jak wyjaśnił nam żartobliwie kolega, mieszkający tam na stałe – dodaje. Zaskoczyły ich też wysokie kary pieniężne za drobne wykroczenia. – Kanada to państwo policyjne, za zapalenie papierosa przed lodowiskiem grzywna do 100 tys. dolarów kanadyjskich – mówi Marek Stochaj. – Przed własnym domem piwa też się nie napijesz, bo jak cię sąsiad zakapuje, to wlepią ci mandat w wysokości 1000 dolarów – dodaje Arek Grzesik.
Celebrują każdy sezon
Teraz zamierzają obrać kierunek wschodni. – W końcu Rosja to druga na świecie potęga w hokeja – mówi Arek Grzesik. Ponadto, jak obaj zgodnie twierdzą, bliżej, taniej i jednak klimat bardziej sprzyjający Polakom. Na pewno weselej i gościnniej, bo jednak nasze pojęcie gościnności odbiega od tego, jak ją pojmują inne nacje.
Chociaż przyjęcie u senatora, który na miejscu sprawował nad nimi opiekę i który zaprosił ich do swojego domu, było całkiem udane. Piękny dom, duży ogród, basen z trampoliną. – Cieszył się, że sąsiad ma basen o trzy metry krótszy niż jego – śmieje się Marek Stochaj. Mnóstwo jedzenia, bo u Kanadyjczyków przyjęcia są raczej skromne i krótkie. Tylko alkohol skończył się już po godzinie. – Pamiętam, jak nas rozbawiła jego uwaga, żebyśmy nie kupowali alkoholu, bo on o wszystko zadba – opowiada kapitan Chemika. – Nawet któryś z chłopaków krzyknął: ty, idź go zapytaj, czy on wie, co mówi – śmieje się. Na szczęście nie posłuchali go i przynieśli ze sobą piwo.
Jako ciekawostkę podają, że w Barrie piwo można dostać tylko w trzech sklepach. Nie jest tanie, ale polskie też można kupić. I nie ma w nich lodówek, w których chłodzą się, czekając na klienta. – Tam cały sklep jest jedną wielką lodówką – mówi Marek Stochaj.
Na przyjęciu wszyscy znakomicie się bawili, nawet były kąpiele w basenie, w ubraniu – goście poszli za przykładem gospodarza.
– Ale co tu dużo mówić: Kanada to nie jest kraj dla Polaków – twierdzi kapitan Chemika. – To zupełnie inny świat, inna mentalność mieszkańców – uważa Arek Grzesik. – Kiedy po 10 dniach padło pytanie: kto zostaje – nikt, wszyscy wracamy – dodaje Marek Stochaj. Są zadowoleni z wyjazdu, chociaż kosztowało to ich „kupę kasy”. Ale dziś to już historia. Liczy się tu i teraz. W listopadzie wybierają się do czeskiego Krawarze na turniej. A obecnie żyją już ligą, właśnie zaczęli 14. sezon. Na inaugurację sezonu 2015/2016 19 września pokonali w katowickim Spodku miejscowy zespół STV Katowice 10:4. Za rok będą świętować ładną rocznicę: 15-lecie.
– Jesteśmy wesołą drużyną i w naszym wieku każdy rok celebrujemy – twierdzi Arek Grzesik. – Że dajemy radę – dorzuca, śmiejąc się Marek Stochaj.
Autorką tekstu jest Ewa Żabska
Tekst był nominowany w konkursie SGL Local Press 2015 w kategorii „reportaż”.