Fot. D. Gralak/Muzeum Powstania Warszawskiego
Mirosław Kaźmierczak własnymi siłami zbudował w Zahutyniu klub sportowy. Trenował dzieci za darmo, a kiedy zabrakło w klubie pieniędzy, zaczął zbierać i sprzedawać surowce wtórne. Jego podopieczni zdobyli tytuły mistrzów świata.
Spartanin nigdy się nie poddaje
Grzegorz Kapla: Skąd w panu taka pasja?
Mirosław Kaźmierczak: Mamy na ścianie w klubie wypisane nasze motto: „Dzień, w którym wykonasz nowe ćwiczenie gimnastyczne, to dzień, w którym słońce zatańczyło”. Dla dziecka ten moment, kiedy zrobi pierwsze salto albo, kiedy po raz pierwszy stanie na rękach, to jest naprawdę coś. My nie uprawiamy zawodowego sportu, ale znamy radość pokonywania własnych ograniczeń. No i o to chodzi. O ten uśmiech słońca. UKS będzie w tym roku obchodził dwudziestopięciolecie. Zdobyliśmy mnóstwo tytułów. Łącznie z mistrzostwem świata. Aktualne mistrzynie świata to Martynka –10 lat i Konstancja – 14 lat. Jak na klub w miejscowości liczącej tysiąc mieszkańców to jest sukces, prawda? Ale wie pan, co ja myślę o sukcesie? Nasza najlepsza zawodniczka, Martynka, w ubiegłym roku zachorowała na białaczkę. Wcześniej jej rodzina podjęła decyzję, że przeprowadzą się do Gdyni i Martyna będzie się przygotowywać do olimpiady. Nagle wszystko się zatrzymało. Ale, Bogu dziękować, leczenie się powiodło, chemia skończona, włosy na komunię odrastają, a mama Martynki oddaje teraz krew dla innych. Jak mówią, arcydziełem Boga jest serce matki.
Pomówmy o tym sportowym sercu. Doprowadzić dzieci do mistrzostwa, kiedy trzeba samemu utrzymać klub, to zadanie wymagające nie lada talentu.
M.K.: Jedyny talent jaki posiadam, to talent do pracy. W latach 1970 –1975 wybudowałem własnymi rękoma dom. Nie miałem pojęcia o budownictwie. Nosiłem z rzeki piach wiadrami i chodziłem po budowach, żeby spisywać na kartkach, co trzeba po kolei robić. Nauczyłem się i zbudowałem. Ze sportem jest podobnie. Różnica wieku między najmłodszym a najstarszym zawodnikiem w klubie jest spora: 61 lat. Najmłodszy ma 8, a najstarszy 69 lat. Ten najstarszy to ja. Jestem aktualnym mistrzem Polski w ćwiczeniu na kole cyrkowym.
Chce się panu?
M.K.: W pracy z dziećmi nie chodzi o to, żeby im mówić, co mają robić, ale o to, żeby je za sobą pociągnąć. Kiedy widzą, jak pracuję, chcą pracować ze mną. A teraz mam nowy plan. Kiedy myślę o Powstańcach Warszawskich to wiem, że muszę w jakiś drobny sposób oddać hołd ich walce. Zrobię dwie rzeczy. Jest u nas górski strumień, dopływ Sanu. Ma siedem kilometrów. Dla uczczenia Powstańców przejdę tę trasę od ujścia do źródła. Trzeba pokonać osiemnaście przepustów i mostków, idąc na czworakach, po kamieniach, po skale. To rodzaj pielgrzymki, drobny gest, bo przecież nieporównywalny z powstańczą ofiarą, ale to górska rzeka, więc nie będzie tak łatwo. Druga sprawa jest taka: kolega mojego syna napisał książkę o albinosach z Afryki, na których polują, żeby ich okaleczać. Uzbieram pieniądze albo dla któregoś z tych dzieci, albo na edukację, żeby się takie rzeczy już nie działy. Uzbieram z tego, co znajdę na śmietnikach. Musiałem się tego nauczyć, żeby utrzymać klub. Nie uwierzy pan, co ludzie wyrzucają. Ostatnio znalazłem gazety z czasów II wojny. Oryginały w bardzo dobrym stanie. To numer z 1 września z orędziem prezydenta Mościckiego do narodu. A tu, proszę, „Kurier Polski” z 1940 roku. A to medal za udział w wojnie obronnej 1939. Dziadkowie poświęcali krew, wnuki wyrzucają na śmietnik.
Pamięta pan, co pomyślał, kiedy znalazł ten medal?
M.K.: Pamiętam, ale nie przytoczę. Kiedy zacząłem zbierać surowce, żeby utrzymać klub, gazety o tym pisały, przyjechał „Ekspres Reporterów”. Zbierałem na sprzęt, na środki dezynfekujące, na utrzymanie. Naprawiałem wszystko sam, może nie jestem złotą rączką, ale srebrną jestem na pewno. Pieniądze zawsze są potrzebne. Zbieranie surowców ma sens. I dla planety. I dla dzieci, bo nie płacą za treningi. Rodzice wspomagają wyjazdy na zawody. Ale kiedy widzę, jakie inne dzieci mają kostiumy, jakie warunki, to mi się serce kraje. Jak mam nie zbierać? Ekologiczny aspekt też jest ważny. W ciągu mojej szkolnej kariery jako nauczyciel przyrody, zrozumiałem, że dzieci najlepiej uczą się nie z książki, ale w kontakcie z naturą. Poznają, kiedy widzą, wąchają i dotykają. Kiedy się wzbudzi w nich emocje, to proces poznawczy przebiega naprawdę szybko. Szybciej niż przez Internet. No i z tego ekologicznego zainteresowania stworzyłem muzeum przyrodnicze. Nie przetrwało, bo się ówczesnym władzom nie podobało. Założyłem drugie, w Zagórzy. Za pieniądze z Unii udało się wyremontować salę i wyeksponować ciekawe znaleziska. Ale i ten projekt nie przetrwał. Trzeciej próby nie podejmę. Bo to jak w wojsku: mówią ci „padnij, powstań, padnij, powstań”, ale mądry człowiek nie powstaje bez końca. Została mi więc edukacja przyrodnicza, którą mogę teraz praktykować jedynie z wnukiem, Leonem. Moi synowie też zaczynali od wypraw do lasu, mikrofotografii, makrofotografii. Chodziliśmy na poszukiwanie tematów i obaj zostali zawodowymi fotografami, choć na początku nie chcieli chodzić. Było im szkoda czasu. Mówiłem im, jak to kiedyś przyjechał dziennikarz do górala i go zapytał: „Co porabiacie, góralu” a góral mu mówi: „Oj panocku, jak mom cos, to siedze i myśle, a jak ni mom cosu, to se ino siedze”. Mam trzech wnuków: Mikołaja, Leona i Franciszka. Leon na Gdańskich Mistrzostwach Polski Szkół w kategorii „inne formy tańca”” zajął pierwsze miejsce, choć jest jeszcze przedszkolakiem. To jego pierwszy sportowy sukces.
Pamięta pan jak się zaczęła pańska przygoda ze sportem?
M.K.: Lubiłem gimnastykę, a mój o trzy lata starszy brat znał ćwiczenia. Nie mieszkaliśmy razem, bo kiedy rodzice się rozeszli, zostałem w domu z babcią i prababcią. To była prawdziwa bieda. Chleb zamykało się w szafie i wszyscy przychodzili na ten moment, żeby go dostać. Teraz na śmietniku znajduję bardzo dużo chleba. Wtedy, gdybym miał tyle chleba, to bym go całował. Brat przyjeżdżał z Kalisza i pokazywał mi ćwiczenia. Chodziłem do lasu i trenowałem przewroty, salta na mchu. Gałęzie drzew były moją salą gimnastyczną. Marzyłem, żeby być nauczycielem. Ale żeby uczyć wuefu, trzeba było przynajmniej zacząć studia na AWF, a żeby studiować musiałem mieć zaświadczenie o pracy w szkole. Udało mi się zdobyć taką pracę, dopiero kiedy miałem 29 lat. Uczyłem wychowania fizycznego i przyrody. Na te studia też poszedłem w późnym wieku. 36 lat miałem. A potem przyszedł czas, że zabrakło godzin na mój etat. Miałem 51 lat, jak mnie posłali na emeryturę. Za wcześnie na leżenie na kanapie. A przecież wszyscy, i wierzący i niewierzący, mamy nadzieję, że śmierć przyjdzie po nas jak najpóźniej. Powtórzę za Sztaudyngerem: „A kiedy do mnie przyjdzie ta z kosą, niech będzie ładną, młodą, bosą, abym nie słyszał zawczasu stukania jej obcasów”. Więc stworzyłem własnymi rękoma na zapleczu Domu Ludowego salę gimnastyczną i tam trenujemy. Nie jest zbyt wysoka, niektórych akrobatycznych ćwiczeń nie można tam wykonać, ale cieszymy się z tego, co mamy. Mamy profesjonalny sprzęt gimnastyczny, nawet osiemnastometrowy materac gimnastyczny Air Track.
Zawodnikiem też został pan w wieku seniorskim.
M.K.: To było w 1983 roku, Maraton Pokoju, cztery stopnie, deszcz, myślałem, że umrę. Znam głód, ale wtedy próbowałem zjeść gąbkę. Nie miałem doświadczenia i to mnie zgubiło. Nigdy nie byłem bardziej głodny. W maratonie potrzebne jest doświadczenie. Dzisiaj je mam. Nawet stukilometrowy supermaraton przebiegłem. Ojciec czekał na mecie. Wynudził się. Dobiegłem, a on pyta: „Co tak długo”? A ja na samej mecie szedłem na rękach. Biegałem zawsze z kolegą, Jerzym Nalepką. Zawsze mnie wspierał. Nigdy nic mu nie dolegało, a nagle wysiadło serce, ma wszczepiony rozrusznik. I od tej pory zajmuję się właściwie tylko gimnastyką. Jak to samouk, układam własne pokazy, jak ten na 3 minuty i 55 sekund. Długi pokaz. Startowałem z nim już nawet za granicą. Publiczność oklaskiwała mnie na stojąco, to się zdarza, ale wtedy to i sędziowie wstali z miejsc. A kiedy pani sędzina przyszła za kulisy, aby mnie jeszcze wywołać, to młode dziewczyny, które też tam oczekiwały, zorientowały się po tym „pan”, że ja nie mam jak one 18 lat. W maskach wszyscy byli, wieku od razu nie można rozpoznać. Zresztą żona, która uczy w Zespole Szkół Medycznych w Sanoku, jak zobaczyła moje najnowsze wyniki badań, to powiedziała, że mam takie jak dwudziestolatek.
Fot. Radosław Kaźmierczak
NOTKA BIO:
Mirosław Kaźmierczak – nauczyciel wychowania fizycznego i trener z Zahutynia na Podkarpaciu. Stworzył salę gimnastyczną dla dzieci, którą sam wyposażył w sprzęt sportowy, w dużej mierze dzięki sprzedaży surowców wtórnych. Codziennie prowadzi w niej treningi. Jego podopieczni zdobyli m.in. tytuł mistrza świata w fitnessie gimnastycznym. Propaguje zasadę „Ćwicz tam, gdzie stoisz”.
Laureat Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” w kategorii „Aktywność społeczna stanowiąca wzór dla młodego pokolenia”.
Grzegorz Kapla
reportażysta, dziennikarz, który słynie z jakości słowa. Autor kilkunastu książek, takich jak Bezdech, Gruzja. W drodze na Kazbek i z powrotem czy To, co trwałe. Górale tradycja i wiara, Oblicza śmierci. Opublikował setki reportaży. Podróżnik. Wsłuchuje się w ludzi, zbierając ich opowieści.
Materiał został zrealizowany w ramach Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”.
:: Mecenasem Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” jest Fundacja PKO Banku Polskiego.
:: Patronat medialny sprawuje Program 1 TVP, Program 1 Polskiego Radia, Radio Dla Ciebie, Wirtualna Polska, portal NGO.PL oraz AMS.
:: Partnerem akcji jest Stowarzyszenie Gazet Lokalnych, Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce oraz Stowarzyszenie Centrum Wspierania Aktywności Lokalnej CAL.