„Florian Geisler. Prezes ubek”, Grzegorz Racinowski, Gazeta Gryfińska
„Byli ubecy i dobrzy ubecy, był też Florian Geisler” – mawiali piłkarze, jego najwięksi apologeci. Nie u każdego wzbudzał jednak pozytywne emocje. Jako szef lokalnej bezpieki utożsamiany był ze wszystkimi cechami systemu, opartego na rozległej kontroli, prewencji i selektywnej represji. Będąc prezesem Energetyka dbał o rozwój lokalnej społeczności, jednocześnie odpowiadając, jako oficer operacyjny, za tworzenie sieci agenturalnej na tym samym terenie. Nie można oddzielić obu sfer, mówiąc osobno o „Geislerze-działaczu sportowym”, a osobno o „Geislerze z SB”. Obie role przenikały się i uzupełniały, tak jak sport w PRL nieustannie uzupełniał się i przenikał z polityką. Dlatego nie jest to tylko rys biograficzny komunistycznego działacza, lecz próba odmalowania obrazu rzeczywistości „minionych lat”. Opowieść o piłce nożnej, ale także o ustroju, ludziach, którzy go tworzyli i wpływie polityki na codzienność gryfinian. To również rzecz o trudnej pamięci i próbach ferowania ocen, z pominięciem relatywizmu kulturowego
Spotkaliśmy się w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Asnyka w Gryfinie.
– Ludzie mówią, że lokalni ubecy dorobili się luksusów. Zawsze, gdy zapraszałam znajomych dziwili się: „Jak to, mieszkacie w bloku, a nie w willi?”. Adres podobny, bo po drugiej stronie ulicy są domki jednorodzinne, gdzie mieszkali partyjni bonzowie. Stąd głosy o naszym rzekomym bogactwie – mówi z błyskiem w oku.
W lipcu Jadwiga Geisler skończy 87 lat. Sprawia wrażenie dziarskiej, choć nie tak energicznej jak w „szczytowym czasie”.
– Wiek bardzo mi doskwiera. Nie pamiętam już tylu rzeczy, ile wiedziałam choćby przed dwoma laty. Zapominam słów, których używałam w życiu tysiące razy. Choć kojarzę wszystkich ludzi ze starych zdjęć, największy problem mam z nazwiskami. Nie mogę tego skonsultować ze znajomymi, bo większości już nie ma. Tylko ja żyję tak długo. Najgorsze jest jednak to, że nie mogę chodzić. Zawsze byłam aktywna, każdego ranka wychodziłam do sklepu po bułki, robiłam mężowi i synowi śniadanie, a po wyprawieniu ich do pracy i szkoły, szłam na ryby. Teraz prawie cały czas siedzę w domu. Kiedy widzę przez okno, jak ludzie spacerują, to aż mnie skręca. Mam ochotę popracować na działce, ale nogi nie pozwalają – mówi pani Geisler, wskazując na chodzik, dzięki któremu porusza się między kuchnią, salonem, a sypialnią.
Na mecze nie chodzi od śmierci męża, w lipcu minie 21 lat odkąd po raz ostatni była na stadionie. Jak jednak zaznacza, sport wciąż zajmuje ważne miejsce w jej życiu. Na stoliku, na wyciągnięcie ręki, trzyma pamiątki po „ślubnym”. Nieopodal znajdują się wycinki z lokalnej prasy.
– Zapłaciłam z góry i listonosz we wtorki przynosi mi gazety. Czytam wszystkie teksty historyczne. O Leszku Paruszewskim, „Gawle”, Lucjanie Tołłoczko. Znałam ich dobrze, mąż przyjaźnił się z nimi, często bywali u nas w domu, a my u nich. Zbieram artykuły, wspominam dawne czasy. Bardzo interesują mnie również sprawy bieżące. Wytłumaczy mi pan dlaczego odwołali planowany remont stadionu? Przecież trzeba znaleźć na to pieniądze – mówi mocnym tonem, rozpoczynając tyradę pod adresem władz klubu.
– Ten Marek Hipsz robi wielką krzywdę Energetykowi. Dlaczego nikt go nie usunie? Nie powinien mienić się prezesem, nie nadaje się do tego. Daleko mu do mojego męża, czy Lucka. Oni oddawali serce za drużynę, za piłkarzy, a jemu chyba chodzi tylko o jedno – wykonuje sugestywny gest. – Mój mąż był inny, zupełnie inny.
W gryfińskiej bezpiece
Chociaż zmarł w 1998 r., jego nazwisko wciąż regularnie pojawia się na łamach gazety. Wypowiedzi byłych zawodników tworzą coś na wzór „legendy o Geislerze”.
– Gdyby dziś prezesem klubu był ktoś taki jak Geisler… On już wtedy chciał robić podgrzewane boisko. Był najlepszym prezesem. Załatwiał nie tylko sprzęt i obozy, ale też pracę dla zawodników w Elektrowni Dolna Odra. Przez dwa lata nie musieliśmy martwić się o nic. Gdzie wchodził, wszystko załatwiał. Kto trafiał do klubu dostawał od niego nie tylko pracę, ale też mieszkanie – opowiadał w lutym Ryszard Wierzbowski.
W ten sposób w Gryfinie znalazł się Lechosław Paruszewski, bramkarz juniorów Pogoni Szczecin.
– Byliśmy małżeństwem, ale cały czas mieszkaliśmy u rodziców. Mieliśmy pieniądze wpłacone do spółdzielni w Dąbiu, jednak Florian Geisler postanowił ściągnąć nas do Gryfina. W 1968 roku dostaliśmy mieszkanie przy ulicy Szczecińskiej – wspominała Teresa Paruszewska, bliska znajoma Jadwigi Geisler.
– Wszystko się zgadza, poza jednym. Florian nie dawał nikomu mieszkań! Miał jedno, własne, ale innych nie posiadał. Pomagał jednak załatwić zawodnikom przydział. Wykorzystywał swoje kontakty i możliwości – koryguje Geislerowa.
Jej mąż był silnie umocowany w strukturach władzy. Piastował kierownicze stanowisko w Służbie Bezpieczeństwa, organie, wchodzącym w skład Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Podczas 31 lat dosłużył się stopnia majora.
– Od 1 kwietnia 1964 roku był I zastępcą komendanta powiatowego MO ds. SB w Gryfinie – czytamy w biogramie Floriana Geislera, znajdującym się w książce „Twarze szczecińskiej bezpieki”.
Instytut Pamięci Narodowej tłumaczył szeroko komentowaną publikację jako próbę ukazania, że Urząd i Służba Bezpieczeństwa to instytucje, które tworzyli ludzie.
– To zło miało banalną twarz funkcjonariuszy, którzy w imieniu Związku Sowieckiego i PZPR rządzili Polakami, inspirowali do zdrady, byli rzeczywistym kręgosłupem dyktatury komunistycznej w Polsce. To zło miało być ukryte na zawsze. Dziś ci, którymi rządzili, mogą zobaczyć te twarze – mówił w 2007 r. Janusz Kurtyka, ówczesny prezes IPN.
Tym sposobem prowincjonalni funkcjonariusze znaleźli się na kartach książki obok Adama Pietruszki, jednego z zabójców ks. Jerzego Popiełuszki, czy Eliasza Kotona, szefa szczecińskiego UB w czasach stalinowskich.
– Komunizm jako formacja kulturalna – mógłby odpowiedzieć Leszek Kołakowski, wyjaśniając, że przynależność do systemu mieści w sobie zarówno to co zbrodnicze, jak i chwalebne. W Gryfinie miano inne powiedzenie: „Byli ubecy i dobrzy ubecy, był też Florian Geisler”. Nie potrafiąc sklasyfikować „prezesa z SB”, dawni piłkarze i działacze stworzyli osobną kategorię.
– Nie traktowaliśmy Geislera jako pracownika bezpieki, bo to był dobry człowiek, który zrobił wiele dla lokalnej piłki i społeczeństwa – akcentuje Wiesław Deptuła.
Syn powstańca wielkopolskiego
– Jest pracownikiem sumiennym, szczerym i posiadającym umiejętność łatwego nawiązywania kontaktów i pozyskiwania sobie sympatii otoczenia, co w znacznym stopniu pomaga mu w pracy zawodowej. Swoją postawą, w stosunkowo krótkim czasie zdobył sobie szacunek społeczeństwa powiatu gryfińskiego – zauważyli jego przełożeni.
Informacji o działaczu szukam równolegle w bibliotece, archiwach, na uniwersytecie oraz w prywatnych zbiorach. Na teczkę Geislera trafiam podczas kwerendy w Instytutu Pamięci Narodowej. To interesujące źródło, skoroszyt zawiera dokumenty z przebiegu służby oraz odręcznie pisane życiorysy. Łącznie 157 stron.
– Ja Florian Geisler syn Stanisława i Elżbiety urodzony dnia 4 IV 1925 r. w miejscowości Odolanów pow. Ostrów woj. poznańskie z pochodzenia robotniczego – czytamy w autobiografii. Geisler szeroko relacjonuje w niej życiową drogę: czasy sanacji, okres wojny.
– Za młodych lat przebywałem przy rodzicach oraz uczęszczałem do szkoły powszechnej w Odolanowie, gdzie skończyłem 7-klas szkoły, to jest w 1939 r. Po wkroczeniu wojsk hitlerowskich na ziemie Polskie zostałem skierowany przez pośrednictwo pracy niemieckie do pracy rolnej w 1940 r. do gospodarza w Odolanowie. Tam przebywałem do 1943 r. W tym samym roku jesienią zostałem skierowany do pracy w charakterze woźnicy – pisał 23 grudnia 1952 r.
W drugiej części opisywał swój pobyt na terenie III Rzeszy.
– W styczniu 1945 r. zostałem wywieziony do Niemiec do obozu pracy w miejscowości Sprinberg (pod Cottbus – przyp. red.). W obozie tym przebywałem do 18 IV 1945 r. to jest do chwili wyzwolenia nas przez Armię Radziecką – czytamy.
Znaczącą część teczki Geislera stanowią dokumenty zawodowe.
– Uprzejmie proszę KierownictwoW[ojewódzkiego].U[rzędu].B[ezpieczeństwa].P[ublicznego] w Szczecinie o przychylne załatwienie mej prośby i o przyjęcie mnie do pracy tutejszego W.U.B.P. Prośbę składam w tym celu, że chciałbym być zatrudniony a mam zamiłowanie do tej pracy. A z drugiej strony chcę być pożyteczny dla ogółu i dobra Polski Demokratycznej – pisał w maju 1946 r., kilka dni po przyjeździe do Szczecina.
– Pojechałem zachęcony widzianymi w Odolanowie plakatami nawołującymi młodych do wyjazdu na Ziemie Odzyskane – wtrąca żona, dodając, że mąż starał się o posadę wartownika WUBP.
15 czerwca 1947 r. został awansowany na oddziałowego aresztu WUBP w Szczecinie, lecz po dziesięciu miesiącach wrócił na wcześniejsze stanowisko. Przez kolejnych pięć lat pracował w pożarnictwie. Zaczął jako starszy strażak Służby Administracyjno-Gospodarczej Wydziału Zaopatrzenia WUBP, dochodząc do stopnia młodszego inspektora Inspektoratu Pożarnictwa WUBP. Awans poprzedził środowiskowy wywiad oraz ocena poziomu zaangażowania.
– Prosimy przeprowadzić dokładny wywiad pod względem moralnego prowadzenia się, o poglądach politycznych, jak i o pracy społecznej niżej wymienionego za cały okres pobytu na Waszym terenie. (…) Jeśli posiadacie kompromitujące materiały, poprosimy poprzeć je protokołami przesłuchania świadków na te okoliczności, przesyłając nam w załączniku – napisano w piśmie do Powiatowego UBP w Ostrowie.
Odpowiedź przyszła po dwóch tygodniach, informując, że przed wojną Geisler był bezpartyjny, cieszył się bardzo dobrą opinią, uczęszczał do kościoła, choć „nie był fanatykiem religijnym” (w innej charakterystyce napisano, że był „bardzo religijny”, zaś po latach, że „krytykował klerykalizm wśród rodzin funkcjonariuszy”), a jego moralna strona pozostawała bez zarzutów. Funkcjonariusze scharakteryzowali ponadto jego rodziców, trzech braci i siostrę, co uczynić zresztą musiał także sam Geisler. Nie poinformował jednak o udziale ojca w powstaniu.
– Na początku wojny, ze względu na nazwisko Geisler, Niemcy chcieli zmusić jego rodzinę, by wpisali się na Volkslistę, ale nie zgodzili się. Byli patriotami. Ojciec Floriana w 1919 r. walczył w Powstaniu Wielkopolskim przeciwko Niemcom. Został ranny, ale nie zginął. Umierał powoli, od kuli koło nerki, której nikt nie wyjął. Zmarł w 1933 roku – dopowiada żona.
Od piłkarza, do działacza
Weryfikacja Geislera przeszła pozytywnie. Gdyby było inaczej, nie zostałby inspektorem pożarnictwa, a w lutym 1953 r. nie przeszedłby do pracy operacyjnej w Sekcji III Wydziału IV WUBP, gdzie jako referent, zajmował się sprawami związanymi z handlem i aprowizacją. W Szczecinie Geisler rozpoczął też piłkarską karierę.
– Byłem czynnym sportowcem, piłkarzem Zrywu Szczecin od 1946 do 1948 roku – zapisał w ankiecie znajdującej się w zbiorach Wydziału Kultury Fizycznej i Promocji Zdrowia Uniwersytetu Szczecińskiego.
W 1948 roku przeszedł do klubu resortowego – Gwardii Szczecin. Nie wiadomo, w których latach był zawodnikiem, a w których jedynie sympatykiem i członkiem stowarzyszenia. Comiesięczne składki płacił nieprzerwanie od stycznia 1950 r. do sierpnia 1953 r. Wyczytać to można z unikatowej książeczki klubowej, mimo upływu blisko 70 lat, zachowanej w idealnym stanie („Zawsze bardzo dbałam o pamiątki po Florianie. Zdjęcia też wyglądają, jak po wywołaniu”).
W 1953 r. Gwardia (protoplasta dzisiejszej Arkonii) występowała w 1.lidze, wówczas najwyższym poziomie rozgrywek. Geisler, chociaż wciąż był członkiem klubu, sam grał w piłkę w Kamieniu Pomorskim (gdzie od października 1953 r. był starszym referentem Kierownictwa PUBP). Jak wynika z książki Ryszarda Stefanika „Futbol w cieniu komitetów. Piłka nożna a władza w województwie szczecińskim w latach 1945-1989” mowa zapewne o Gwardii Kamień Pom., drużynie milicyjnej, która w sezonie 1954 zajęła pierwsze miejsce w C-klasie. Właśnie wtedy F. Geisler pożegnał się z boiskiem, piłkarską szatnię zamieniając na dyrektorski gabinet. A Kamień Pomorski na Gdańsk, po linii partyjno-zawodowej.
Przełożeni zauważyli w Geislerze kandydata na pracownika operacyjnego, w 1954 r. wysłając go na Kurs Przeszkolenia Oficerów Bezpieczeństwa Publicznego w Centrum Wyszkolenia MBP. 29-latka wybrano zresztą na grupowego partyjnego, choć wkrótce „ze względu na trudności w nauce” na własną prośbę, „został z niej zdjęty”. Składając wniosek, poprosił jednocześnie o przeniesienie na przewodniczącego ZS Gwardii Gdańsk, co pokazuje, że sport był nieodłącznym towarzyszem wędrówek Geislera po kraju.
A podróżował niemało. W latach 1946-1964 przebywał kolejno w Szczecinie, Kamieniu Pomorskim, Gdańsku, Gryficach i w Goleniowie. Nie we wszystkich zapisał się jednak na sportowych kartach. Piłkarskim działaczem na pewno nie był w Gryficach, gdzie w sierpniu 1956 r. objął funkcję zastępcy Powiatowego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Nie zainteresował się tamtejszym sportem z powodu krótkiego terminowania.
Chociaż kilka tygodni wcześniej, oceniono, że „jest inteligentny, szczery, prawdomówny, energiczny, sprytny i zdyscyplinowany”, jego „strona moralna nie budzi żadnych zastrzeżeń”, „posiada doświadczenie życiowe i operacyjne”, a „do pracy operacyjnej ma zamiłowanie”, dzięki czemu może „zajmować samodzielne stanowisko i ma perspektywy awansu w organach BP”, w grudniu został zwolniony.
– W związku z reorganizacją aparatu bezpieczeństwa na dotychczas zajmowanym stanowisku przez ppor. Geislera zostaje mianowany por. Ludwik Borzyszowski z uwagi na wyższe kwalifikacje zawodowe i moralne tego drugiego. Ponieważ w ostatnim okresie zachowanie się ppor. Geislera w pożyciu małżeńskim budzi wiele zastrzeżeń, nie kwalifikuje się on na pozostawienie w aparacie bezpieczeństwa – napisał Zastępca Naczelnika Wydziału Kadr i Szkolenia. Kierownik Biura WUds.BP przychylił się do sugestii.
Geisler a ludzie pracy
Geisler pozostawał bezrobotny do maja 1957 r., gdy pozytywnie rozpatrzono jego wniosek o ponowne przyjęcie. Skierowano go do Goleniowa, gdzie objął stanowisko starszego oficera operacyjnego Referatu ds. bezpieczeństwa. Podobnie jak w Gryficach nie działał na niwie sportowej. Poznał za to Jadwigę Rybińską, swoją drugą żonę.
– Był rozwodnikiem. W Gryficach przeszedł bardzo trudny czas, jego rozwód był bolesny, bo żona miała kochanka. Wszystkie sprawy rodzinne wywleczono na światło dzienne i wykorzystano w pracy – pani Geisler tłumaczy powody zwolnienia i adnotację o niskim poziomie moralnym męża.
– To wszystko kłamstwo. Florian przez całe życie był dobrym człowiekiem i wszędzie, gdzie przebywał został dobrze zapamiętany. Gdy pracował w Kamieniu Pomorskim ludzie skarżyli się na jakość wędlin. Mąż zaprosił dyrektora masarni, zrobił herbatę, poczęstował wódką i kazał przygotować poczęstunek z miejscowego mięsa. „Ja mam to jeść?!”, obruszył się ten człowiek, wiedząc, że kiełbasa jest od niego. „A ludzie to mają wpier…?!”, krzyknął Florian. Mój mąż dbał o ludzi pracy. Kiedyś w Goleniowie doniesiono mu, że bardzo dobry gospodarz mówił na głos, co mu się w kraju nie podoba. Sąsiedzi zgłosili tego rolnika do bezpieki i dostał na rozprawie bodajże cztery miesiące więzienia. Jeżeli mąż byłby takim szubrawcem, to ten człowiek, po wyjściu z więzienia, przyszedłby do nas z alkoholem, żeby się napić i podziękować za wstawiennictwo? – opowiada.
Powrót Geislera do służby był możliwy dzięki przeorganizowaniu struktury bezpieki. W lata 1956-58 pozbyto się wysokich rangą funkcjonariuszy z czasów stalinizmu, otwierając drogę awansu przed młodymi działaczami. W 1957 r. Geisler miał wszak dopiero 32 lata. W kolejnych miesiącach pokazał, że przywrócenie go do pracy było dla SB dobrym rozwiązaniem.
– Od pewnego okresu czasu pracuje po zagadnieniach Wydz. III-go. Dużo uwagi poświęca nad zabezpieczeniem nowo rozwijającego się na terenie pow. Goleniów przemysłu. Dąży do nasadzenia na najbardziej zagrożonych punktach sieci agenturalnej, już w tym kierunku posiada pewne osiągnięcia. Dokumentację operacyjną prowadzi dobrze, przestrzega zasady konspiracji. Z obecnie posiadaną na kontakcie siecią t. współpracowników pracuje dobrze. W należyty sposób organizuje spotkania, w pracy z siecią jest stanowczy i wymagający – czytamy w charakterystyce z tego okresu.
„Byliśmy komunistami”
Z żoną poznali się w pracy. Florian kierował urzędem, a 25-letnia Jadwiga od trzech lat była maszynistką-kancelistką w komendzie MO. Należała ponadto do zespołu tanecznego.
– Poznaliśmy się i zakochaliśmy. Ślub wzięliśmy w kwietniu 1958 r., a nasz jedyny syn Krzysztof urodził się w maju – mówi 86-latka.
Połączyła ich nie tylko miłość, ale także wspólne poglądy.
– Byliśmy podobnych zapatrywań. Florian niemało złego przeżył jako dziecko ze strony kapitalistów. Biedny człowiek nie miał za co żyć, a bogaci się wzbogacali. Jego rodzina cierpiała, moja też. Mama opowiadała mi o przedwojennych czasach, o sytuacji w kraju. Gdy była dzieckiem szybko straciła ojca. Babcia była schorowana więc dzieci musiały radzić sobie same. Z siostrami i z kobietami ze wsi szły zbierać drewna na opał. Musiały to robić w nocy, bo lasy były prywatne, a nie mieli pieniędzy, by ogrzać dom. Od noszenia drewna na plecach całe życie miała blizny. Za Sanacji też poniewierano człowiekiem. U nas w domu była gromadka dzieci. Mieszkaliśmy pod Warszawą i doznaliśmy wielu krzywd. To były trudne czasy dla Polaków. Społeczeństwo było zubożałe, wielu rodziców nie było stać na wykształcenie dzieci. A za czasów Polski Ludowej każdy miał prawo do edukacji. Dlatego dla mnie i dla męża PRL to było coś dobrego, zmiana i szansa na lepszą przyszłość. Z mężem byliśmy komunistami, co nie znaczy, że nie widzieliśmy złych rzeczy, które działy się w kraju – stwierdza J. Geisler, odnosząc się do działalności funkcjonariuszy UB z okresu stalinizmu.
– Wielu z nich to byli źli ludzie i mają sporo istnień na sumieniu, ale po „drugiej stronie” nie byli wcale lepsi. Partyzanci atakowali milicyjne posterunki, mordując osoby, które tam przebywały. Gdy strzelali z karabinów i podpalali budynki nie patrzyli kto w nich jest. Zabijali więc też dobrych, młodych ludzi, takich jak ja, czy mój mąż. Naszych rówieśników, którzy mieli dość wyzysku bogaczy, chcieli lepszej przyszłości i szansę widzieli w komunizmie. Dlaczego teraz mówi się negatywnie tylko o pracownikach UB i SB, a nie o tych bandytach z partyzantki, przez których tyle matek straciło dzieci? Im daje się odznaczenia, stawia pomniki, a nam zabiera emerytury. Jest wiersz, który oddaje prawdę o tamtych czasach. Pamiętam tylko fragment:
Niełatwo jest stykać się z wrogiem codziennie
przez lata, miesiące, tygodnie, niezmiennie,
by w mętnych zeznaniach
i kłamstw pajęczynie
szukać wyjaśnień
i znaleźć przyczyny
zastygłych motorów,
walących się szybów,
spalonych spółdzielni,
kruszących się trybów
i brnąc niestrudzenie
przez podłość i zbrodnie
znajdować poszlaki i nici przewodnie –
i myślą wciąż jasną tnąc kłamstw gmatwaniny,
obraz wyłuskać
i zbrodni
i winy.
Niełatwo jest stykać się z wrogiem codziennie
i wciąż być człowiekiem
i kochać niezmiennie.
Przez długie godziny
wieczorne i nocne
mieć jasność umysłu i nerwy tak mocne[1].
Ten wiersz w stu procentach oddawał prawdę o powojennych latach, gdy partyzanci mordowali, mówiąc, że walczą o demokrację. A dla kogo niby walczyli? Dla biednego człowieka? Na pewno nie – podsumowuje 86-latka.
„Bo pan umiesz pić wódkę”
O mężu mówi jako o ideowym komuniście, który szczerze legitymizował się z założeniami minionego ustroju. Świadczyć o tym może nie tylko jego zawodowa droga, ale także działalność partyjna. Od 1946 do 1948 roku Geisler był przewodniczącym Koła Związku Walki Młodych, a następnie przewodniczącym Zarządu Zakładowego Związku Młodzieży Polskiej (1948-1953). Jak sam odnotował, nie należał do związków zawodowych, lecz był członkiem partii (od 1951r.) i władz partyjnych Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
– Oboje należeliśmy do PZPR, ale powiedziałabym, że byliśmy takimi oportunistami. Nie do końca podobały nam się niektóre rzeczy, które robili członkowie partii. I sekretarzem w Gryfinie był Edward Błaszczyk. Bardzo dobrze się znaliśmy. Pracowałam jeszcze w MO i chodziliśmy razem z mężem i z synem na obiady do konsumów. Raz weszliśmy w polemikę z Błaszczykiem. Tak się na mnie obraził, że jak szedł ulicą, to przechodził na drugą stronę. Nie pasowała nam jego moralność i pewne zachowania – uznaje żona.
Geisler piastował stanowisko zastępcy komendanta powiatowego Milicji Obywatelskiej ds. bezpieczeństwa, w praktyce będąc szefem bezpieki (w warunkach województwa szczecińskiego, funkcje te oznaczały kierowników jednostek).
– Ciekawe były kulisy przenosin. Przełożony męża, komendant ze Szczecina powiedział: „Wiesz dlaczego akurat Gryfino? Bo umiesz pić, a oni tam piją. Tylko pamiętaj, że nie za swoje”. Jego szef miał rację. Florian miał takie zdrowie, że mógł wypić pół litra alkoholu i nie było tego widać – śmieje się Jadwiga Geisler.
W Gryfinie, wraz z 6-letnim synem, pojawiła się w kwietniu 1964 roku. Jej mąż przebywał w mieście już od miesiąca.
– Dostał pokoik w milicyjnym hotelu, nad komitetem partii, na ulicy Grunwaldzkiej. Nie pomieścilibyśmy się we trójkę, więc ściągnął nas dopiero, gdy otrzymaliśmy mieszkanie w budynku przy ulicy Krzywoustego 5/16, obok dawnego młyna – mówi Geislerowa.
Wkrótce po tym jej mąż został prezesem Polonii Gryfino. Zadecydowały o tym względy polityczne. Geisler, jako wysoko postawiony pracownik bezpieki posiadał odpowiednie koneksje. Chociaż był „obcym”, w dwojakim tego słowa rozumieniu, miejscowi uznali, że jego kontakty można wykorzystać dla klubu.
– I było to słuszne posunięcie. Geisler był społecznikiem, a wobec nas porządnym facetem. Nie interesowaliśmy się co robił zawodowo, ale jego pozycja była przydatna. Gdy piłkarz miał problemy, mógł liczyć na wsparcie – mówi Czesław Krzemiński, od 1965 r. mieszkający z Geislerami „ściana w ścianę”.
O życzliwości prezesa przekonało się wielu ówczesnych zawodników.
– Gdy w 1969 roku upomniało się o mnie wojsko, prezes załatwił to tak, że skierowano mnie do Wojsk Ochrony Pogranicza w Szczecinie. Dostawałem zwolnienia na każdy weekend, by przyjechać na mecze – zdradza Zdzisław Wierzbowski, niegdyś czołowy obrońca Polonii.
To za rządów Geislera piłkarze po raz pierwszy wyjechali na obóz.
– Byliśmy w kilku miejscach, w Świnoujściu, w Węgorzynie nad jeziorem. Spaliśmy w namiotach, ale było to wielkie wydarzenie dla zespołu – mówi Z. Wierzbowski.
– Do tego dochodziły wyjazdy na mecze do NRD. Jeździliśmy do Templina, Rostocku. Niemcy przyjeżdżali też do nas – wtóruje Krzemiński, który przyszedł do klubu z Chrobrego Szczecin.
W tym czasie do Gryfina trafił zresztą spory „szczeciński zaciąg”. Poza trenerem Januszem Przybylskim Polonię zasilili Paruszewski, Kucaba, Wiązek, Goszczyński i „Toni” Halec z Połczyna Zdrój.
– Cieszyliśmy się, bo skoro przychodzili piłkarze z Pogoni Szczecin, to znaczyło, że Polonia staje się silną marką, a Gryfino cenionym ośrodkiem – komentuje Ryszard Wierzbowski.
Problem z organizacją pracy
Drużyna Polonii w 1964 roku grała w A-klasie, ale po wzmocnieniu składu, już w sezonie 1966/67 wywalczyła awans do klasy okręgowej, pozostając na tym poziomie do jesieni 1970 roku. W październiku 1966 roku zespół z Gryfina zagrał natomiast mecz z… reprezentacją Polski. Podopieczni trenera Antoniego Brzeżańczyka przygotowywali się do spotkania eliminacji Mistrzostw Europy z Luksemburgiem. Mimo, że w Gryfinie nie zagrali piłkarze Legii Warszawa i Górnika Zabrze (mieli mecze w europejskich pucharach), na trybunach stadionu zjawili się niemal wszyscy mieszkańcy kilkutysięcznego miasteczka. Jaka była rola prezesa Geislera w organizacji wyjątkowego meczu? Zdaje się, że kluczowe znaczenie dla wyboru lokalizacji miał stan infrastruktury sportowej. W połowie lat 60., na obiekcie przy ul. Sportowej oddano do użytku nowe boisko. Jego murawa wraz z „trawą” na stadionie Arkonii Szczecin, uznawana była za najlepszą na terenie całego województwa szczecińskiego. Polonia przegrała co prawda aż 0:9, ale o meczu rozprawiano jeszcze przez wiele lat.
Angażując się w sport Geisler mógł zaniedbać „obowiązki” służbowe. Świadczy o tym nagana, którą otrzymał 8 grudnia 1966 roku. Jak akcentowali jego zwierzchnicy, szczególnie duże znaczenie dla realizacji zadań bezpieki, miała praca z agenturą.
– Nie docenia i nie rozumie tego Z-ca Komendanta Powiatowego ds. Bezpieczeństwa w Gryfinie, który od przeszło dwóch lat nie posiada na swym koncie żadnej jednostki agentury. Mimo zwracanych mu w międzyczasie uwag przez Kierownictwo Wojewódzkie, stan ten nie uległ do tej pory zmianie. Postępowanie takie świadczy o niedocenieniu środków pracy operacyjnej i nierespektowaniu poleceń przełożonych – napisał pułkownik Romuald Głowacki.
Zwierzchnicy często zarzucali też Geislerowi, że o ile dobrze radzi sobie z konkretnymi zadaniami, ma problem z organizacją pracy i kreatywnym myśleniem.
– Jako kierownik jednostki wykazuje za mało inwencji i elastyczności w ukierunkowaniu pracy. Wymaga nadzoru ze strony jednostek nadrzędnych i ustawienia go w pracy. Jest dobrym wykonawcą konkretnie określonych zadań. Sam sobie postawić ich nie umie. Taki styl pracy jest odbiciem jego prostego i nieskomplikowanego charakteru oraz sposobu życia – czytamy w opinii służbowej z 18 maja 1970 r.
To ciekawe spostrzeżenie, szczególnie w kontekście zarządzania klubem sportowym. W tej samej charakterystyce pracowniczej uznano jednak, że „jednostka powiatowa w Gryfinie, pod jego kierownictwem osiągała zadowalające wyniki w pracy operacyjno-rozpoznawczej”, gdyż „w latach 1967-69 w stosunkowo krótkim czasie wykryli autorów listów anonimowych i wrogich napisów”.
Takie to były czasy
– To bardzo ciekawe rzeczy, nie o wszystkim wiedziałam, bo to są sprawy stricte zawodowe. Nie wiedziałam na przykład o tej naganie za brak stworzenia sieci agenturalnej. To by znaczyło, że Florian nie chciał działać w Gryfinie na tej płaszczyźnie. Cenił sobie tutejszych ludzi i nie chciał ich werbować. Dlatego wszyscy mówią o nim dobrze, szczególnie piłkarze – uśmiecha się 86-latka.
Faktycznie, trudno usłyszeć negatywną opinię pod adresem jej męża. Nie oznacza to, że takich nie ma.
– Działaczem był bardzo dobrym, ale jako człowiek… To były trudne czasy komunizmu, a Geisler nie był krystaliczny – stwierdza Antoni Rak, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
Pół wieku temu był dyrektorem Powiatowego Ośrodka Sportu Turystyki i Wypoczynku. Z racji pełnionej funkcji musiał współpracować z prezesem największego klubu na terenie miasta.
– I była to trudna współpraca, bo pan Rak miał specyficzne metody – wtrąca Roman Kulawiec, wieloletni działacz sportowy i kierownik Polonii „za Geislera”.
– Co z tego, że mieliśmy najlepsze boisko w województwie, na które przyjeżdżała pokopać Pogoń, jak to wszystko było na pokaz? Nie mogliśmy na nim trenować i grać, bo szef ośrodka nie pozwalał. Stąd mogła wynikać obustronna niechęć między Rakiem a Geislerem. Prezes potrafił wszystko załatwić, nawet, gdy wydawało się, że to niemożliwe. Takie to były czasy, co mimo upływu lat nie wszystkim się podoba – stwierdza Kulawiec.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
Prezes-major
Na stoliku z pamiątkami brakuje jednego ze stałych elementów dla tego typu domowych scenerii.
– Mój mąż bardzo nie lubił zdjęć, nie ma go prawie na żadnej fotografii sportowej – tłumaczy Jadwiga Geisler. – Gdy zespół miał sesję zdjęciową po awansie lub przed startem rozgrywek, Florian nie stawał z piłkarzami, odsuwał się na bok. Gdzieś mam jego zdjęcie z Fabiniakiem, ale nie wiem, gdzie. Przejrzałam szafki, ale nie znalazłam i nie wiem, co się z nim stało – komentuje.
Na Geislera rzeczywiście trudno trafić. Gdy ze Zdzisławem Wierzbowskim przeglądaliśmy 50 zdjęć Polonii i Energetyka, na żadnym nie zlokalizowaliśmy prominentnego działacza.
– Faktycznie go nie ma. Chyba że stoi tutaj – zawodnik sięga po fotografię z 1983 r., na której widnieje ktoś podobny do prezesa.
– To nie mój mąż, ale można się pomylić – pani Jadwiga rozprasza nadzieje.
Rzekomym Geislerem okazał się Franciszek Kaczor.
Nieliczne zdjęcia, które mogłoby powiązać jej męża z działalnością na rzecz piłki nożnej znajdują się w monografii wydanej z okazji 50-lecia Sokoła Pyrzyce. Jedną fotografię wykonano podczas pochodu majowego w 1973 roku. Drugą z drużyną po wygraniu ligi.
– To nie przypadek, że jest w tej książce. W grudniu 1969 roku został przeniesiony zawodowo do Pyrzyc. Nie chcieliśmy wyjeżdżać, ale taki był rozkaz i nie mogliśmy nic zrobić – tłumaczy J. Geisler.
Było to celowe działanie, gdyż jak sądzono w resorcie: „z uwagi na kilkuletni pobyt na jednym terenie wskazane jest przeniesienie do innej jednostki”. Aklimatyzacja Geislera w nowym miejscu przebiegała równie szybko, jak przed laty w Gryfinie. Już 18 grudnia 1970 roku wybrano go prezesem Sokoła Pyrzyce, a kilka miesięcy później klub dotarł do finału, niegdyś prestiżowego, Zimowego Turnieju o Puchar Kuriera Szczecińskiego. Po rzutach karnych pokonał w nim… Polonię (0:0 po regulaminowym czasie gry). W sezonie 1972/73 Sokół wygrał z kolei rozgrywki A-klasy, po kilkuletniej przerwie wracając do klasy okręgowej.
Geisler, równie skuteczny był na płaszczyźnie zawodowej. Jego zwierzchnicy akcentowali wiele pozytywnych aspektów charakteru, chwaląc podwładnego za chęć edukacji (ukończył szkołę podstawową, a następnie Liceum Wieczorowe dla Dorosłych w Szczecinie), wysokie wyrobienie ideologiczne („Na zebraniach partyjnych krytycznie ustosunkowuje się do tow. łamiących dyscyplinę pracy, źle prowadzących się moralnie, a w szczególności krytykował klerykalizm wśród rodzin funkcjonariuszy. Jego krytyka dała dość pomyślne rezultaty. Jest prelegentem szkolenia partyjnego w tut. jednostce”), stosunek do otoczenia („Jego bezpośredni i szczery stosunek do ludzi powoduje, że darzony jest sympatią zarówno przez własnych pracowników, jak i miejscowe społeczeństwo. Jako członek K.P. obsługuje Komitet Gromadzki. Ponadto jest prezesem klubu i wywiązuje się z funkcji dobrze”) i utworzenie sieci agenturalnej ze zwerbowanych pięciu tajnych współpracowników.
Wszystko to sprawiło, że w 1971 roku otrzymał nominację na stopień majora.
Klub robotniczy bez piłki nożnej?
W momencie rozstania Geislera z Polonią, zespół nie znajdował się w korzystnej sytuacji. Po trzech latach spadł do A-klasy, a jego szeregi opuściło kilku niezłych piłkarzy. Wpływ na to miały nie tylko kwestie sportowe.
– W połowie lat 60. Gryfino znów wydawało się być miejscem bez perspektyw, jedynie satelitą wielkiego Szczecina. Dorastające tu pierwsze powojenne pokolenie nie wiązało swojej przyszłości z niewielkim ośrodkiem nad Odrą – napisał profesor Adam Makowski z Uniwersytetu Szczecińskiego w monografii „Dzieje Gryfina i okolic”.
Pod koniec dekady pojawiły się jednak widoki na zmianę położenia sześciotysięcznego miasteczka. W 1970 roku, na polach u południa Gryfina, rozpoczęła się budowa Elektrowni Dolna Odra. Łąki w Nowym Czarnowie, na których wypasano bydło, w ciągu kilku lat zamieniły się w ogromny zakład, dający zatrudnienie blisko trzem tysiącom osób. Elektrownia wyrwała miasto z marazmu. Powstawały nowe bloki, a wraz z nimi żłobki, przedszkola, szkoły. Rozbudowano zaplecze kulturalne (kino, biblioteka, Powiatowy Dom Kultury), medyczne (przychodnia powiatowa, stacja pogotowia ratunkowego, duża apteka) i wypoczynkowo-rekreacyjne (przystań żeglarska, obiekty sportowe, kawiarnie, bar szybkiej obsługi, restauracje).
Pieniądze płynęły z elektrowni strumieniem, z czasem mając dopłynąć też do lokalnych sekcji sportowych. Fakt ten nie pozostawał dla Geislera obojętny. Mecenat Dolnej Odry nad piłką nożną leżał w jego wizji już w momencie rozpoczęcia budowy. Pierwsze rozmowy na ten temat przeprowadzono w 1970 r.
– Zawarte w nazwie klubu słowo „międzyzakładowy” jest tylko czczym sloganem. Nadzieję na poprawę istniejącej sytuacji działacze Polonii wiążą z budującą się elektrownią Dolna Odra, z którą już rozpoczęto pertraktacje, w sprawie objęcia przez ten zakład pracy patronatu nad klubem – pisał Jacek Grażewicz z „Kuriera Szczecińskiego w tekście „Blaski i cienie gryfińskiego sportu”.
W pierwszej fazie opieką otoczona została tylko lekkoatletyka.
– Dziś mało kto pamięta, ale KS Energetyk Gryfino powstał jako klub jednosekcyjny. Utworzyłem go z Eugeniuszem Kudukiem, dyrektorem Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego w Gryfinie i Henrykiem Gąszczakiem, który był głównym księgowym elektrowni. Podział był taki, że młodzicy reprezentowali barwy Hermesa, a juniorzy Energetyka – wspomina Jan Podleśny, trener Hermesa Gryfino i wicedyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji.
Dla Geislera była to aberracja.
– Pewnego razu przyszedł do nas i powiedział: „Jak to tak, że mamy klasę robotniczą, powstaje Dolna Odra, a w Energetyku Gryfino nie ma sekcji piłki nożnej?” – przytacza Podleśny.
Władze zakładu początkowo nie popierały opinii Geislera.
– W obecnej fazie budowy inwestor nie posiada żadnych środków przeznaczonych na utrzymanie wielosekcyjnego klubu sportowego. Dotacja 4 milionów złotych przeznaczona jest na budowę przystani żeglarskiej, która zlokalizowana będzie obok istniejącego ośrodka MKS – 13 marca 1972 roku mówił Henryk Gąszczak z Dolnej Odry.
Przemowa nastąpiła podczas spotkania przedstawicieli organizacji sportowych Gryfina z władzami Federacji Energetyk, przy udziale członków Prezydium Powiatowej Rady Narodowej. Mimo bieżących braków finansowych obecni uznali jednak, że zakład pracy w przyszłości będzie posiadał „możliwości prowadzenia szerokiej działalności sportowej”, co poskutkuje „przekazaniem klubów MZKS Polonia i LKS Piast do Federacji Klubów Sportowych Energetyk”.
Od PSS Społem do Dolnej Odry
Geisler obserwował sytuację z perspektywy Pyrzyc, coraz mocniej marząc o powrocie do Gryfina. Poczucie straconej szansy potęgował fakt, iż od 1973 roku jego Sokół rywalizował z Polonią w klasie okręgowej. Zarówno jesienią, jak i wiosną padł wynik 1:1. W rundzie rewanżowej pyrzyczanie zagrali już jednak z Energetykiem.
Na początku 1974 roku doszło bowiem do długo oczekiwanej fuzji obu klubów pod egidą i patronatem giganta z Nowego Czarnowa. Polonia stała się Energetykiem, rozpoczynając złotą epokę w dziejach lokalnego futbolu. Chociaż marzenia Geislera spełniły się, on sam, jako mieszkaniec Pyrzyc nie mógł skorzystać z dobrodziejstw nowej rzeczywistości.
Z pomocą przyszły dyspozycje zawodowe. „W związku z likwidacją powiatowych jednostek MP, z dniem 1 czerwca 1975 roku został przeniesiony do dyspozycji Komendanta Wojewódzkiego MO w Szczecinie”, a następnie „wyraził zgodę na mianowanie go na niższe stanowisko służbowe, tj. kierownika grupy operacyjnej Wydziału III w Gryfinie”.
– Tęskniliśmy za miastem, za ludźmi i dlatego zdecydowaliśmy się na powrót, bez względu na okoliczności. Florian widział też, że dzięki wsparciu elektrowni idą lepsze czasy dla gryfińskiego sportu – tłumaczy jego żona.
Poprzednio klub z Gryfina należał do Federacji „Sparta” a od 1966 roku do Federacji „Spójnia”. Głównym opiekunem Polonii był lokalny odział PSS Społem, zakład nieporównywalnie mniejszy od Dolnej Odry. Geisler miał zresztą do niego ciągłe pretensje.
– Gdyby nie pomoc takich zakładów pracy jak POM, Przedsiębiorstwo Konserwacji Urządzeń Wodno-Melioracyjnych, Centrala Nasienna, Spółdzielnia „Odra”, Bank Spółdzielczy czy GS Gryfino, to nie moglibyśmy mówić o prawidłowej działalności klubu sportowego. Posiadamy wielu ofiarnych działaczy społecznych i sympatyków, którzy każdą wolną chwilę poświęcają klubowi. Należą do nich między innymi: L. Tołłoczko, T. Dzikowski, R. Kulawiec, Cz. Przybył i A. Kroczak. Sądzimy więc, że nasz główny opiekuńczy zakład dostrzeże wreszcie istnienie klubu sportowego, któremu powinien udzielać pomocy – powiedział w wywiadzie z lutego 1969 roku.
Sześć lat później zacierał dłonie z radości. W Dolnej Odrze, która zdecydowała się na finansowanie sportu, tak jak w każdej dziedzinie życia, władzę sprawowały partyjne elity. Oznaczało to szereg korzyści i łatwiejszą drogę do ich uzyskania. Ponadto na budowę, a następnie do rozruchu, przyjeżdżali pracownicy z całej Polski. Podczas uruchomienia pierwszego bloku Gryfino liczyło dziesięć tysięcy mieszkańców, o cztery tysiące więcej niż przed budową. W 1979 roku ośrodek zamieszkiwało już 15 tysięcy osób. A wśród nich piłkarze, mogący podnieść sportowy poziom Energetyka.
Transfery po linii partyjnej
Pod nieobecność Geislera doszło do wymiany pokoleniowej w gryfińskiej piłce. Do zespołu weszła młodzież, która dopiero miała poznać „moc prezesa z SB”.
– Szybko przekonaliśmy się, że Geisler mógł wszystko. Byłem młodym piłkarzem. Skończyłem szkołę, a nazajutrz pracowałem już w Dolnej Odrze – uśmiecha się Dariusz Mazanek, dodając, że on i koledzy regularnie dostawali od prezesa sprzęt sportowy, o który na początku lat 70. nie było łatwo. Jeździli też na obozy sportowe.
– I to dwa razy do roku. Na zgrupowaniu w Pyrzycach załatwił nam obiady w milicyjnym kasynie, gdzie schabowy był wielkości patelni. Nie sposób było tego przejeść – wspomina Mazanek.
W sierpniu 1979 r. zespół udał się na obóz do Czaplinka, gdzie piękna okazała się tylko okolica.
– Pojechaliśmy elektrownianym Jelczem. Na miejscu warunki były tragiczne, a dodatkowo mieliśmy spać na sali gimnastycznej razem z trenerem. Prowadził nas wtedy Zbigniew Ryziewicz, były szkoleniowiec 1-ligowej Pogoni Szczecin. Zadzwonił do klubu i powiedział, że tu nie zostajemy. Prezes Geisler kazał nam wracać do Gryfina, ale nie rozpakowywać toreb. Dzień później pojechaliśmy właśnie do Pyrzyc. Załatwił nam obóz ot tak – mówi Mirosław Stelmach, który wszedł do zespołu seniorów w 1976 r. Grając aż do l998 r. „przerobił” wielu prezesów.
– Nikt nie dorównywał Geislerowi. To był odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Żył piłką i tym, co związane z klubem, nawet takimi, które nie leżały w zakresie jego zadań. Jeździliśmy na mecze przyjaźni do NRD. Przy granicy okazało się, że kierowca nie ma podbitej pieczątki w paszporcie lub książeczce walutowej. Wróciliśmy do Gryfina, zastaliśmy Geislera na działce. Uruchomił procedury i od razu załatwił pieczątkę. Nie było sprawy, której nie potrafił zrobić – konstatuje Stelmach, który także skorzystał na znajomościach „umocowanego prezesa”.
– Miałem przydział do wojska daleko od domu. Geisler tak długo siedział w WKU, że zamienili mi jednostkę na Szczecin-Podjuchy. Prawie jak w domu – dopowiada.
Zdarzały się też mniej przyjemne sytuacje, które wymagały interwencji „siły wyższej”.
– Ilu chłopaków wyciągał z bagna. Bywało, że piłkarze lądowali na dołku. Z milicją nie było zmiłuj, ale pozycja Geislera robiła swoje. Wyciągał ich z więzienia, ratował przed kłopotami – mówi Marek. Blumka, który trafił do Gryfina w lipcu 1979 r. I ten transfer przebiegł „po linii partyjnej”.
– Mój teść był komendantem MO i dobrym znajomym prezesa Geislera. Ukończyłem AWF w Gorzowie, ale miałem dopiero 23 lata, wciąż czułem się czynnym piłkarzem i starałem się gdzieś jeszcze grać. Po drodze znajomości teścia z panem Geislerem zdecydowałem się przyjąć propozycję Energetyka. Zostałem też trenerem juniorów, a po rezygnacji Adama Kroczaka, kierownikiem klubu – czytamy we wspomnieniach z 2012 r.
Geisler, w swojej opinii, ściągnął wówczas niezłego środkowego pomocnika, byłego piłkarza Pogoni Szczecin. Nie mógł jednak spodziewać się, że 23-latek spełni wiele dodatkowych funkcji: wychowa kilka pokoleń gryfińskich piłkarzy, doprowadzi klub do największego ligowego sukcesu w historii, a także utworzy od podstaw system rocznikowego szkolenia dzieci. W przyszłości trenerami zostali też inni piłkarze sprowadzani przez Geislera: Bogdan Stasiak z Węgorzyna, Janusza Makarewicza z Pogoni II Szczecin i Marek Błaszkowski, który trafił do miasta wraz z całym zaciągiem z Celulozy Kostrzyn. W Gryfinie pojawili się wówczas trener Bogdan Łopaciński i Wiesław Trzybiński. Z kolei jego brat Stanisław, wraz z Adamem Koneckim i wspomnianym „Makaronem”, przyszli z rezerw Pogoni Szczecin. Do zespołu dołączono ponadto graczy z regionu: Marka Bartczaka i Wiesława Deptułę z Odrzanki Radziszewo oraz Wojciecha Szmita z Łabędzia Widuchowa.
Sukcesy na tym polu wynikały z faktu, że od 1977 roku Geisler mógł skupić się tylko na działalności sportowej. W wieku 52 lat odszedł na wcześniejszą emeryturę, w uzasadnieniu wniosku podając stan zdrowia.
– Jego praca wymagała wiele wysiłku psychicznego i koncepcyjnego myślenia. W ostatnim okresie uskarża się na psychiczne zmęczenie, w związku z tym złożył raport o skierowanie go na emeryturę z uwagi na pełną wysługę lat (32 – przyp. red) – czytamy w dokumentacji.
„Pan jest komuch, panu było łatwiej”
Na bazie większości zawodników sprowadzonych przez Geislera powstała drużyna, która w sezonie 1983/84 weszła do 3. ligi. On sam historyczny awans obserwował jako Honorowy Prezes KSE. Nominalnym szefem klubu przestał być w 1982 roku.
– Ligę wygraliśmy już po jego rezygnacji, ale to też był jego sukces. Przez lata tworzył podstawy funkcjonowania klubu. Nie było bogato, ale jak na przełom lat 70. i 80. warunki w klubie były bardzo dobre. Praca u podstaw przyniosła nam awans na poziom centralny – mówi Blumka, trener w opisywanym sezonie.
Gdy po wejściu do 3. ligi klub potrzebował nowego bramkarza, Geisler skontaktował się z Ryszardem Fabiniakiem, kolegą z pyrzyckich czasów, którego syn grał w Stali Stocznia.
– Grzegorz Fabiniak trafił do Gryfina i klub znalazł bramkarza na lata. Florian starał się być pomocny, często do nas zachodził. Był taką dobrą duszą – mówi Franciszek Kaczor, jego następca.
Nie posiadał już jednak takiej władzy, jak przed 1982 rokiem.
– Mówiło się o jego wielkich zasługach i dużych wpływach w Gryfinie. Zapraszaliśmy go na posiedzenia zarządu, zawsze miał coś do powiedzenia i chętnie doradzał. Prawie wszyscy go uważnie słuchali, ale uważałem, że działacz powinien coś robić. Raz wyrwało mi się, że my oczekujemy pomocy, a nie porad. Zapadła cisza, Geisler wstał i wyszedł. Pokazał się po trzech miesiącach, nie nosząc już urazy. Interesował się klubem, był bardzo towarzyski, a szczególnie lubił rozmawiać z gospodarzem, Józefem Gugą – wspomina Kryspin Pawlicz, wiceprezes w latach 1984-87.
Na dymisję Geislera z funkcji prezesa mogły zadziałać względy polityczne. W latach osiemdziesiątych w mieście, podobnie jak w całym kraju, zetknęły się dwa światopoglądy: skupione wokół obozu rządzącego i Solidarności. Gdy w 1981 r wybuchł stan wojenny, władze uwięziły Zdzisława Podolskiego, Mirosława Witkowskiego i jego brata Jana. Fakt ten nie pozostał bez wpływu na nastroje społeczne. Emerytowanego majora Geislera kojarzono z aparatem bezpieczeństwa. Niewykluczone, że zrezygnował z prowadzenia Energetyka nie tylko ze względu na stan zdrowia, ale także pod wpływem społecznego niezadowolenia. Jego miejsce, lecz na krótko, zajął sympatyzujący z Solidarnością Zdzisław Foremski, którego zastąpił z kolei Franciszek Kaczor, prezes Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Geisler pozostał przy klubie, ale nie przez wszystkich był mile widziany.
– W czasie Walnego Zebrania działacz piłkarski, członek Solidarności powiedział w stronę Geislera: „Pan jest komuch, panu było łatwiej, bo przystawiał pan ludziom pistolet do głowy i tak załatwiał sprawy”. Zamurowało nas, a Geisler wstał, trzasnął drzwiami i wyszedł, nic nie mówiąc – zdradza Marek Blumka.
Autorem słów był Jerzy Minkwitz, którego nazwisko widnieje w aktach dotyczących Czerwca ’76 w Dolnej Odrze. Inspektorem działań operacyjnych o kryptonimie „Blok” był Florian Geisler.
– To była głośna scysja, słynna na całe Gryfino. Geisler wściekł się na mnie, bo dokuczyłem mu mówiąc, że miał „specyficzne” metody działania. Podobno wzywał do siebie dyrektora PGR, kładł broń na stół i mówił: „Moi piłkarze jadą na obóz. Jedna świnia ma być taka, a druga taka” – twierdzi Minkwitz, w późniejszym okresie kierownik sekcji piłki nożnej Energetyka.
– Wiedziałem, że był majorem bezpieki, ale dopiero jakiś czas temu dostałem z IPN materiały o sobie. Wynika z nich, że Geisler był szefem funkcjonariuszy, którzy mnie prześladowali – dopowiada.
Z tłumaczeniem przychodzi Jakub Sieradzki z Gryfińskiego Stowarzyszenia Pamięć i Prawda.
– Żaden z inwigilowanych członków Komitetu Robotniczego, bo tak nazwano komitet strajkowy z Dolnej Odry, nie wiedział, że to Geisler był inspektorem działań operacyjnych. Każdy z nich dowiedział się o tym dopiero w 2016 r., na 40-lecie obchodów Czerwca ’76. Do sprawy „Blok” delegowani byli różni funkcjonariusze, jak Zdzisław Osmolak. Całością rządził Geisler – uznaje Sieradzki, który do Gryfina przyjechał dopiero w 2005 roku. Bezpośrednim uczestnikiem „lokalnego Czerwca” był Włodzimierz Wesołowski z Pomorskiego Przedsiębiorstwa Budowy Elektrowni Przemysłu.
– Nie wiem, czy było to pokłosie strajku, ale zostałem powołany do wojska. W Gryfinie wszyscy się znali. Tata prowadził zakład ślusarski z panem Edwardem Hasselbauerem. Był też kibicem piłki. Poszedł do Geislera i poprosił, by się za mną wstawił, żeby nie brali mnie karnie do wojska. Wypuścili mnie co prawda po czterech dniach, ale i tak dużo wycierpiałem. Straciłem pracę, odwołania nic nie dały, nie chciano przyjąć mnie na żadną inna posadę – opowiada Wesołowski.
Według dokumentów SB, z pracy zwolniono siedemnaście osób. Oryginał pisma znajduję w zbiorach Jerzego Minkwitza.
– „Rozwiązuję z Obywatelem z dniem 1.07.1976 r. umowę o pracę bez wypowiedzenia z powodu ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków prac w ten sposób, że w dniu 25.06.76r. Ob. brał udział w organizowaniu zakłócenia porządku i spokoju w Elektrowni w wyniku czego doszło do przestoju zespołów pracowniczych oraz do uniemożliwienia członkom dyrekcji dostępu do Elektrowni” – podpisał dyrektor zakładu pracy.
Informacji na opisywany temat dostarcza również książka „Portret Miasta. Gryfino 1945-2015” i znajdujące się w niej wspomnienia Mirosława Witkowskiego. W opinii opozycjonisty, który w ośrodkach internowania spędził ponad dwa lata, „gryfiński Czerwiec” zakończył się „bez żadnych dewastacji, użycia siły, czy interwencji milicji”.
– Czerwiec w Dolnej Odrze został zakończony „bez żadnych dewastacji, użycia siły, czy interwencji milicji”, bo naszym zamiarem był strajk pokojowy – odpowiada Mirosław Witkowski, który w tym czasie zaangażował się w działalność opozycyjną razem z bratem.
– Wiedziałem, że interesuje się nami SB, że interesują się mną. Byłem obserwowany i bywało, że pod oknami mieszkania stał samochód, a w środku siedzieli „smutni panowie”. Nie miałem jednak żadnego kontraktu z Florianem Geislerem ani również większej świadomości o jego działalności. Od chwili strajku byliśmy obserwowani przez wielu ludzi związanych z kierownictwem zakładu, ale ja przyjmowałem to z obojętnością, bo w okresie PRL-u mieliśmy świadomość, że pewne rzeczy po prostu dzieją się bez naszego wpływu – podsumowuje Jan Witkowski, działacz Komitetu Obrony Robotników i Wolnych Związków Zawodowych, który w 1979 roku opisał „gryfiński Czerwiec” na łamach „Robotnika”.
„Po co żona ma stać w kolejkach?”
Negatywne opinie o działaczu irytują jego żonę.
– Minkwitz pod płaszczykiem Solidarności robi z siebie bohatera. Był leniem jako działacz sportowy, mój mąż tak o nim opowiadał. Minkwitz i Rak chcą zrobić z Floriana bandytę, podczas gdy on przez całe życie starał się pomagać ludziom. Nikomu nie zrobił nic złego i to krzywdzące, że wrzuca się go do jednego worka z szubrawcami, którzy czynili tyle zła. Mam świadomość, że w UB i SB byli ludzie, którzy wykorzystywali pozycję, by czerpać korzyści kosztem innych. Skoro mnie i mężowi to przeszkadzało, to co dopiero powiedzieć o ludziach, którzy ciężko pracowali i byli okradani? Dlaczego jednak nie mówi się o robotnikach i rolnikach, którzy w zakładach niszczyli maszyny, palili zboże na polach? Gdy mój mąż starał się pomagać, oni sabotowali pracę i robili wszystko, żeby nie powodziło się Polsce Ludowej. Nie dopuszczali innej wizji Polski, jakby tylko oni mieli rację. Do dziś nie mogę pogodzić się z tym, że wszystko, co robiła bezpieka uznaje się za zbrodnicze. Przecież w urzędzie byli również normalni, dobrzy ludzie, tak samo jak w lesie były zbrodnicze bandy, które po wojnie napadały na ludzi o innych poglądach. Gdy słyszę o tym, że mój mąż miał komuś grozić bronią, to krew mnie zalewa. Florian nigdy nikogo nie zabił, był dobrym komunistą. Sam zresztą miał paść. Jechał do wsi motocyklem, przez drogę był przeciągnięty drut. Gdyby pędził, to zawiesiłby się na tej lince i zginął – tłumaczy J. Geisler, nawiązując do rzeczywistości „tamtych lat” w Gryfinie.
– Żyliśmy w małej społeczności, gdzie każdy się znał i szanował. Ludzie byli dla siebie życzliwi. Marian Tessar, ówczesny prezes PSS Społem zwrócił się do męża: „Po co ma żona po kolejkach stać za mięsem? Nasza masarnia zaopatrzy panu lodówkę”. Mąż nie skorzystał, bo uznawał, że to nie w porządku. Społeczeństwo jednak ze sobą współpracowało. Wtedy nikt nie patrzył pod kątem tego gdzie, kto pracował. To teraz ludzie wrzucają wszystkich do jednego worka – mówi, przechodząc do sedna wywodu.
– Florian miał niesamowity dar. Potrafił w rozmowie przekonać człowieka o innych poglądach niż Polska Ludowa. Opowiadałam już o kiełbasie w Kamieniu Pomorskim i rolniku z Goleniowa. Podobne sytuacje były w Gryfinie. Kiedyś uratował jednego pana, który lubił przebywać w otoczeniu partyjnych bonzów. Wypił za dużo wódki w policyjnym konsumie, zaczął się wykłócać. Mój mąż, widząc, że może mieć kłopoty, wziął go pod ramię i zaprowadził do domu. Mało brakowało a sam by oberwał, bo żona tego człowieka myślała, że Geisler zrobił krzywdę jej mężowi. Dopiero, gdy wytrzeźwiał i opowiedział, że Florian pomógł mu uniknąć kłopotów, przyszła do nas i podziękowała. Wszyscy szanowaliśmy się i lubiliśmy, a mąż umiał rozmawiać z każdym, nawet z największym wrogiem ustroju, a tych przecież nie brakowało – uznaje 86-latka.
W obronie prezesa stają też jego dawni sportowi współpracownicy.
– Nigdy nie byłem w partii. Geisler nie interesował mnie jako działacz komunistyczny, ale jako człowiek. Nie mogę powiedzieć o nim złego słowa, bo nigdy nas nie oszukał. Wierzył w tamten system, ale był komunistą z sumieniem. Starał się pomagać. Dlatego przez całe życie pracował w prowincjonalnych urzędach, gdzie nie zrobił nikomu krzywdy. Minkwitz mówi źle o Geislerze, ale go dobrze nie znał. „Coś” tam usłyszał, „coś” sobie dopowiedział – ocenia Blumka.
– Geisler był bardzo porządnym człowiekiem, bardzo mocno zaangażowanym w pracę na rzecz klubu. Był autorytetem. Dopiero teraz mówi się o tamtych ludziach krytycznie, a wręcz pluje na nich. Czy gdyby faktycznie był tak złym człowiekiem, na jego pogrzebie zjawiłyby się tłumy? Żegnałby go pełen cmentarz? – pyta Kulawiec.
Dbał tylko o piłkarzy?
– Cała ta debata pokazuje, jak bardzo złożoną postacią był Geisler – ocenia Ryszard Wierzbowski. – Prezes zręcznie obracał się w tamtych realiach. Nie nazwałbym go koniunkturalistą, ale wiedział jak się ustawić. To były takie czasy, że ludzie władzy wykorzystywali swoją pozycję, wtedy to było coś normalnego – dodaje „Gaweł”.
W opinii piłkarzy z lat 1964-1982, na ocenę prezesa nie wpływają niezrealizowane obietnice, jak choćby budowa boiska z podgrzewaną murawą.
– Mówiono, że w Gryfinie można wykorzystać ciepłą wodę z elektrowni, ale nie było to przedsięwzięcie na miarę naszego miasta. Koszty były zbyt duże. W tamtym czasie w Niemczech tylko cztery kluby miały takie obiekty – mówił na naszych łamach Pawlicz.
Zdaje się, że Geisler lepiej radził sobie w bieżących sytuacjach, niż przy planowaniu strategicznym. Do lat osiemdziesiątych klub funkcjonował dzięki ofiarności jego sympatyków i oddanych działaczy. Dopiero w 1984 roku stworzono półprofesjonalne zaplecze i struktury organizacyjne, które pozwoliły Energetykowi z powodzeniem występować na trzecioligowym poziomie. Geisler nie zrealizował też kilku zapowiadanych inicjatyw.
– Jesteśmy w trakcie opracowywania bogatego programu. Wydamy pamiątkowy album, który zawierać będzie całą historię naszego klubu. Jest jeszcze w Gryfinie sporo działaczy, którzy pamiętają pierwsze dni istnienia klubu. W archiwum posiadamy dyplomy z 1945 roku i wiele innych pamiątek – mówił w rozmowie z redaktorem „Głosu Szczecińskiego” w lutym 1969 r.
Monografia Polonii nie powstała, tak jak nie doszło do obchodów 25-lecia klubu. Niespełnienie tej obietnicy mogło wynikać zmiany życiowych planów – kilka miesięcy po udzieleniu wywiadu prezes mieszkał w Pyrzycach. W 1980 roku, gdy wypadała 35. rocznica gryfińskiego futbolu, a Geisler ponownie znajdował się za sterami klubu, książka również nie ujrzała światła dziennego.
– Nie pamiętam nawet, by pojawiło się takie zagadnienie, ale minęło tyle lat… – przyznaje ówczesny kierownik, Roman Kulawiec.
Na łamach prasy Geisler często opowiadał ponadto o opiece, jaką roztaczał nad innymi drużynami.
– Posiadamy cztery sekcje wiodące, które mogą poszczycić się sporymi osiągnięciami. Są to: piłka nożna, lekkoatletyka, kolarstwo i podnoszenie ciężarów – mówił pół wieku temu na łamach „Głosu”, co nie do końca było zgodne z prawdą.
W opisywanych latach kolarstwo i ciężary funkcjonowały w ramach LKS Piast, stowarzyszenia działającego niezależnie od Polonii. Lekka atletyka znajdowała się natomiast w strukturach MKS Gryfino (od 1976 roku – MKS Hermes).
– Poza tym nie było wcale tak, że mogliśmy liczyć na jego pomoc. Geisler faworyzował piłkę nożną a na innych dyscyplinach specjalnie się nie znał i nie interesował nimi – potwierdza Jan Podleśny, który utwierdził się w tym przekonaniu, gdy sam działał w Energetyku. – Zakładając sekcję lekkoatletyczną w KSE robiliśmy to, by móc dostawać wsparcie finansowe od Federacji Energetyk, nie martwić się sprawami organizacyjnymi. Gdy w klubie powstała drużyna piłkarska, zostaliśmy odsunięci na bok. Wszystko skupiło się wokół piłki. Wtedy rozwiązaliśmy sekcję i przenieśliśmy lekkoatletów do Hermesa – dopowiada działacz.
Miłość Geislera do piłki miała też doprowadzić do wspomnianego „konfliktu” z Antonim Rakiem.
– W 1968 roku rozpocząłem pracę w POSTiW. Dochodziło do sprzeczek między Geislerem a moim szefem, bo pojawił się konflikt interesów. Antoni Rak był bardzo dobrym, skrupulatnym gospodarzem obiektów. Chciał mieć wszystko poukładane, równe, jak od linijki. Jego drobiazgowość mogła być odbierana jako „czepliwość”. Tym bardziej, że upominał piłkarzy, przygotowując murawę, odmawiał im treningów na głównej płycie, co powodowało długie dyskusje. Nie wynikały one jednak z konfliktu ideologicznego. Po prostu, tak jak boisko było najważniejsze dla Raka, tak dla Geislera na piedestale stali piłkarze – wyjaśnia Jan Podleśny.
Tęsknota za dawnymi czasami
Geislerowi, mimo prób, nie zawsze udawało się też uciec przed obiektywem aparatu.
– Przez wiele lat zasiadał w Radzie Narodowej i tam wykonali mu kilka zdjęć – mówi żona, szczęśliwa z faktu, że domowe szafki kryły kolejne skarby. – Tu stoi z innymi działaczami, tu wręcza gratulacje sportowcom, a tu stoi z Henrykiem Najmrodzkim, przewodniczącym rady w 1984 r. Znalazłam nawet dwie z czasów, gdy Florian grał w piłkę. Mężowi naprawdę trudno było zrobić zdjęcie, ale mamy kilka wspólnych – uśmiecha się 86-latka, wyciągając rodzinny album.
Przez jej palce przechodzi kilkadziesiąt fotografii, na których uwieczniono rodzinne imprezy, wyjazdy, a także zwykłe dni w domu, które spędzali wspólnie z synem. Paradoksalnie, piłka nożna nie stała się jego życiową pasją.
– W Pyrzycach byłem na testach u pana Fabiniaka, ale piłka mi nie pasowała. Wolałem siatkówkę i grałem w Spartakusie Pyrzyce – mówi Krzysztof Geisler, który poszedł za to w zawodowe ślady ojca. Był funkcjonariuszem SB.
– Wychowaliśmy syna w naszych ideałach. Wspominam te czasy z łezką w oku. Mieliśmy wtedy Syrenkę, braliśmy Krzyśka i jeździliśmy na ryby albo na mecze. Głośno dopingowałam zespół i krzyczałam na sędziów. Lubiłam działać. W bramkarskie spodnie Władka Kowalkowskiego wszywałam gąbki, by nie stłukł sobie pupy. Chciałam pomóc, tak jak Florian pomagał wszystkim – podkreśla Geislerowa.
Po rezygnacji z zarządzania klubem, jej mąż był nie tylko Honorowym Prezesem KSE i radnym miejskim, ale również działaczem społecznego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu przy Urzędzie Miasta i Gminy.
– Całe życie poświęcił dla sportu. Nie interesowały pieniądze, ani zaszczyty. Robił to społecznie, bo kochał piłkę. Ludzie to widzieli, doceniali jego zaangażowanie. Gdy w 1981 zorganizował obóz sportowy dla reprezentacji województwa, dostał pamiątkową kartkę z godłem Polski na odwrocie. Podpisali się wszyscy uczestnicy, w tym Marek Leśniak, późniejszy reprezentant kraju. Florian na każde imieniny oraz urodziny dostawał prezenty od działaczy i piłkarzy. Kiedyś dali mu piękny, gruby, wełniany koc. Dostał też niebieski dzbanek, o ten – Jadwiga Geisler wskazuje palcem na półkę.
Obok znajdują się jego sportowe trofea, w tym złote odznaczenia od związku.
– Został też laureatem Plebiscytu „Najlepszy wychowawca młodzieży w środowisku piłkarskim woj. szczecińskiego”. Wiedział, że młodzież jest przyszłością Polski Ludowej – dopowiada gospodyni.
Jego aktywność zmalała wraz z problemami zdrowotnymi.
– Pierwszy zawał przeszedł w 1987 r., drugi dziewięć lat później. Robił dużo tak długo, jak tylko mógł, ale z czasem nie pozwalał mu na to stan zdrowia. Nie lubił chodzić do lekarza i pod koniec było bardzo ciężko.– mówi Jadwiga Geisler.
Zmarł 20 lipca 1998 roku.
– Zaraz minie dwadzieścia jeden lat odkąd go nie ma. Bardzo brakuje mi Floriana, ale wspomnienia o nim sprawiają, że jest łatwiej. To, że powstaje o nim artykuł również mnie cieszy. Pokazuje, że mój mąż był ważną postacią w historii miasta i został doceniony – uznaje jego żona.
Wolał być kimś
– Nie chciał nigdy pracować w dużym mieście? Dostąpić jeszcze większych zaszczytów? – pytam podczas ostatniego spotkania.
– Po Pyrzycach zamierzali go skierować do Wydziału Kadr w Szczecinie, ale powiedział: „Wróbla w klatce zamknąć nie można”.
Nie tylko mnie ciekawiła ta kwestia.
– Spytałem o to prezesa na jakiejś imprezie – przyznaje M. Blumka.
– I co powiedział?
– Że woli być kimś w Gryfinie niż popychadłem „na górze”.
[1] A. Mandalian, Towarzyszom z bezpieczeństwa
Konkurs SGL Local Press 2019 wsparli: