Trudna droga na szczyt

Tekst nominowany w konkursie SGL Local Press 2017  w kategorii „wywiad i inne gatunki publicystyczne
Autor: Robert Zapora, Nowiny Jeleniogórskie

Rozmowa z Rafałem Fronią, jeleniogórzaninem, himalaistą, zdobywcą dwóch ośmiotysięczników

– Niespełna dwa tygodnie temu zdobył Pan Lhotse (8516 m n.p.m.), czwartą najwyższą górę świata. Jest Pan szczęśliwy?
– Teraz już jestem szczęśliwy. Ale to uczucie nie przychodzi od razu. Najpierw był strach. Bo z tej góry trzeba jeszcze zejść, a to nie jest łatwe.

– Człowiek przygotowuje się rok albo i dłużej, by stanąć na kilkadziesiąt sekund na górze i gnać stamtąd w dół co sił, walcząc o życie. Warto?
– Rzeczywiście, na Lhotse byłem niespełna minutę. Szczyt to fragment ostrej grani. Nie było szans, żeby na niej stanąć, co najwyżej usiąść. Na górze wiał straszny wiatr. Kiedy złapałem się tego szczytu i wystawiłem głowę, to miałem wrażenie, że ten wiatr chce mnie zdmuchnąć. Uparłem się, żeby zrobić sobie zdjęcie, sam nie wiem dlaczego. Aparat mi zamarzł, ale jakimś cudem udało mi się rozgrzać palec na tyle, żeby wzbudzić smartfona. Zrobiłem 3-4 fotki i w dół. Nie wiedziałem, że tak będzie. Na szczycie Gasherbruma spędziłem kilka godzin, ale wtedy pogoda była piękna.

– Na Lhotse wspinaliście się z Piotrem Tomalą. Z opisu trasy, jaki zamieścił Pan na blogu wynika, że był to wielki wyścig z czasem.

– Do obozu C4 (najbliżej szczytu) doszliśmy w rozsypce. Było to jednak trochę celowe z mojej strony. Kiedy wyszliśmy z obozu C3 to minęliśmy szerpę (miejscowego tragarza). On spytał mnie, czy idę na Lhotse. Powiedziałem, że tak i spytałem, czy jest wolna platforma w C4 na zboczu, żeby rozbić na niej namiot. Odpowiedział, że jest jedna wolna. Widząc, że w tym samym kierunku podąża kilka osób, miałem w głowie tylko to, żeby być tam pierwszy i zająć tę platformę. Perspektywa uniknięcia wykuwania nowej platformy łopatą i czekanem w zbitym śniegu i lodzie skutecznie mnie do tego motywowała. To potężny wysiłek, może człowieka tak umęczyć, że nie będzie miał sił na nic. I to się udało: zająłem tę platformę. Odgarnąłem śnieg i czekałem na Piotra, który niósł namiot.

– Podczas ataku szczytowego przez trzy dni nic nie jedliście.
– Postanowiliśmy, że wspinamy się do obozu C4 w opcji „light”, czyli że bierzemy minimalny bagaż. Mieliśmy tylko jedną karimatę, którą rozciąłem na pół i każdy z nas miał tę połówkę. Mieliśmy tylko jeden śpiwór, którym się przykryliśmy zakładając, że nie będziemy do niego wchodzić. Tak spędziliśmy noc. Nie braliśmy nic do jedzenia oprócz batonów energetycznych, żelów i izotoników. Uznaliśmy, że nie ma po co targać ze sobą jedzenia, męczyć się gotowaniem a potem jeszcze wyrzucać to, czego nie zjemy. Gotowanie w namiocie po pierwsze zabiera resztki tlenu, a po drugie – powoduje, że para wodna osiada na namiocie i w środku robi się szron, który spada człowiekowi za kołnierz. Często jest to gorsze, niż samo wspinanie. Ustaliliśmy, że wstajemy o północy i o 1 w nocy rozpoczynamy wspinaczkę na szczyt. Liczyłem, że dojście do szczytu zajmie nam 12 godzin.

– Szczyt był 600 metrów nad wami, to jak ze schroniska nad Łomniczką na Śnieżkę.
– W tych warunkach idzie się znacznie dłużej. Człowiek stawia 3 kroki, a potem odpoczywa. Potem znowu 3 i znowu przerwa. Największym problemem jest niskie ciśnienie, które tam panuje. Wdychanie powietrza jest trudniejsze, niż w normalnych warunkach. W dodatku stężenie tlenu w powietrzu na tej wysokości wynosi ze 30 procent. Dość, że jest go mało, to jeszcze trudno się go wdycha. Człowiek stanie, odpocznie, wydaje się, że wszystko jest ok, więc rusza do przodu. I po kilku krokach i znowu jest zmęczenie, zawroty głowy. Na tej wysokości nie ma szans, żeby się rozgrzać. Trzeba koncentrować się na tym, aby uniknąć wychłodzenia. Zakładałem sobie, że co trzy kroki mam zrobić dziesięć ruchów palcami u jednej ręki, potem u drugiej. Potem to samo z palcami u nóg. Odmrożenia mogą skończyć się amputacją. Myśl, że mógłbym leżeć na stole i ktoś obcina mi palca, jest dla mnie przerażająca.

– Aż tak przerażająca, że myśli się o tym na wysokości 8 tysięcy metrów?
– Ani na chwilę nie zapomniałem o tym, że muszę wrócić z tej góry w jednym kawałku. Mam takie marzenie: zobaczyć fokę na bałtyckiej plaży. Nie wiem dlaczego, ale jakoś od lat chodziło to za mną. I w ścianie Lhotse, gdzieś na wysokości 8300 m n.p.m., jak przyszedł duży kryzys, to uświadomiłem sobie: nie mogę tu zostać, bo jeszcze nie widziałem tej cholernej foki! I to przez jakiś czas trzymało mnie przy życiu. To dziwne, co się dzieje w głowie, ale tak było.

– Wspinaliście się we dwóch. Dlaczego nie weszliście razem na szczyt?
– Kiedy zapadła noc w C4 ustaliliśmy taktykę. Piotr wiedział, że ja jestem takim „Strusiem Pędziwiatrem” – gnam do przodu, bo boję się odmrożeń. Ustaliliśmy, że nie wiążemy się liną, tylko każdy idzie swoim tempem. Droga na szczyt jest ewidentna. Była zgoda mojego partnera na to, że jeżeli ktoś zacznie zwalniać, będzie chciał się wycofać, to drugi nie ma obowiązku wracać za nim. W innej sytuacji, musiałbym się wycofać. Plan był prosty: wchodzimy w kuluar, który potem wyprowadza nas na przełęcz. Warunki śniegowe były bardzo dobre, dlatego początek nie był trudny.

– Później już nie było tak łatwo.
– Tam na górze okazało się, że wiatr całkowicie wywiał śnieg. Skała była tak mocno zerodowana, że składała się z maleńkich kawałków, które były powtykane do środka. Wyglądały, jak kolce jeża. Teoretycznie to łatwe warunki do wspinania. Problem w tym, że czego się nie dotknąłem, to to ruszało się, wypadało z tej ściany. I tak tańczyłem na tych organkach. W pewnym momencie zobaczyłem, że na prawo ode mnie jest odrobina śniegu. Pomyślałem, że łatwiej będzie mi tamtędy przejść. Dałem krok w prawo i…

– …i okazało się, że leży tam nieżywy człowiek. W normalnych warunkach taki widok jest szokiem. Kiedy samemu walczy się o przetrwanie, jest czas i miejsce na jakieś refleksje?
– Nie wiem. Widziałem młodego człowieka, który tam usiadł i został. Wiedziałem tylko, że nie mogłem przez niego przejść, zakłócić mu wiecznego snu. Zdałem sobie też sprawę, że nie ma szans, żebym go stamtąd zabrał. Wróciłem na swoją trasę.

– A ten człowiek? Ktoś pewnie go szuka, przecież ma jakąś rodzinę?
– Oczywiście i jestem przekonany, że na pewno chcieliby wiedzieć, co się z nim stało. Nie wiem nawet, jakiej był narodowości. Myślę, że leży tam od trzech lat. W ubiegłym roku nie było żadnych wejść na Lhotse, dwa lata temu było trzęsienie ziemi w Nepalu. Zrobiłem mu zdjęcie i pokazałem w Kathmandu podczas wywiadu, który przeprowadza się z „Summiteerami”. Nikt nie był specjalnie zainteresowany tematem. Na pewno przekażę to zdjęcie nepalskim służbom, może uda się go zidentyfikować. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak zostanie stamtąd zabrany. Tworzy zlodowaciałą bryłę, ważącą ze sto albo i dwieście kilogramów.

– Śmigłowiec nie wzniesie się na taką wysokość.
– To prawda. Najwyżej widziałem śmigłowiec na wysokości 7300 m n.p.m. To było podczas tej samej wyprawy. Przyleciał po Chińczyka, wchodzącego na sąsiedni Mount Everest. Umierał, był nieprzytomny. Zsuwany był przez szerpów po zboczu, „jak worek kartofli”. Widząc skalę akcji sądzę, że był bardzo zamożnym człowiekiem. Spytałem, co się dzieje? Powiedzieli, że ma obrzęk mózgu. Zaproponowałem, że podam mu Deksametazon, albo Deksaven, ale nie pozwolili mi w obawie, że może być uczulony. Śmigłowiec zatoczył koło, po godzinie drugie, potem trzecie. A później przyszła śnieżyca i ten człowiek tam został. Jestem przekonany, że do rana umarł.

– Warto zadać sobie pytanie, co w ogóle tam robił. Alpiniści alarmują, że Mount Everest stał się górą bardzo komercyjną. Wspina się na nią wiele osób bez odpowiedniego przygotowania.

– W tym roku na Evereście zginęły 22 osoby. Dwa lata temu podczas trzęsienia ziemi pod Everestem zginęło 21 osób. To pokazuje skalę problemu. Rozmawiałem z kolegami i doszliśmy do wniosku, że musimy jakoś zareagować: albo w postaci apelu na łamach prasy specjalistycznej lub w postaci listu otwartego do Polskiego Związku Alpinizmu. To co dzieje się na Evereście, w jaki sposób ludzie się wspinają, przechodzi ludzkie pojęcie. Nie boję się użyć stwierdzenia, że zdarza się, iż szerpowie mordują klientów.

– Mordują? To nie za mocne określenie?
– Szerpowie mają pomagać. Taki człowiek bierze od ciebie pieniądze, żeby doprowadzić na górę i z niej sprowadzić, a potem z premedytacją doprowadza do twojej śmierci. Jak to nazwać inaczej? Znamy kilka takich przypadków. Na naszym permicie (zezwoleniu) wspinało się trzech Argentyńczyków, którzy mieli zakontraktowany tlen, każdy z nich miał „swojego” szerpę. Tlen i ekwipunek miał się znaleźć wcześniej na Przełęczy Południowej i w poszczególnych obozach. Tylko że podczas ataku szczytowego okazało się, że tego nie zrobił, widocznie doszedł do wniosku, że oni są za słabi i nie dadzą rady. Ale oni się uparli. Szerpa doniósł pozostałe, brakujące cztery butle już w ataku szczytowym. Pomijam, że czasie, kiedy miał się nimi zajmować, niósł ciężki bagaż. Sęk w tym, że w obozie drugim okazało się, że dwie z tych butli były puste! Jestem przekonany, że tak doświadczony człowiek musiał o tym wiedzieć. Pełna butla waży 6 kilogramów, pusta 2. Wszyscy ci Argentyńczycy ulegli poważnym obrażeniom: znaleźli się w szpitalu. Jeden na pewno będzie miał amputację palców, byli ewakuowani śmigłowcem z C2, a szerpów przy nich nie było. Niemal taką samą sytuację miała Polka, która wspinała się na Everest. W kluczowym momencie, już na grani szczytowej okazało się, że szerpa nie zapewnił jej tlenu. Nie miała szansy, by zdobyć szczyt.

– Na ile alpinista jest uzależniony od pomocy szerpów?
My nie korzystaliśmy z szerpów ani z dodatkowego tlenu. Byliśmy w stu procentach zdani sami na siebie. Tylko, że stanowimy mniejszość. W tym roku było wydanych 300 zezwoleń na wejście na Everest. Sądzę, że około 250 wykupili tzw. membersi, czyli klienci. Ludzie, którzy nigdy wcześniej nie wspinali się na ośmiotysięcznik. Przyjechali w Himalaje, bo są celebrytami albo przełamują swoje słabości. Wynajmują szerpę, który jest zobowiązany, by wynosić im tlen, namioty, przygotować całą drogę. Sam widziałem, że ci ludzie dopiero w rejonie bazy ćwiczyli, jak się zakłada raki, jak się używa czekanu, jak się przechodzi po drabinkach. Oni w ogóle nie byli związani z górami i nie mieli górskiej przeszłości.

– Poważnie? Porywając się na ośmiotysięcznik trzeba chyba mieć jakieś doświadczenie we wspinaczce w mniejszych górach.
– Każdy normalny człowiek to rozumie. To zjawisko, o którym mówimy, jest chyba efektem obiegowej kłamliwej opinii, że Everest jest górą łatwą i że za przeproszeniem babcia może tam wejść z pomocą szerpów. Teraz w górach (zwłaszcza na Evereście) są takie czasy, że klient nie nosi ze sobą nic. On ma się tylko wspinać. W plecaku ma tylko picie. Śpiwory, namioty, jedzenie są wynoszone przez szerpów. Ba, często klient nie niesie nawet własnego tlenu! Rurka z jego maski prowadzi do butli, którą dźwiga za nim szerpa. A jeżeli są na linach i jest jakaś trudniejsza sytuacja, to szerpa sam go przepina i operuje sprzętem klienta.

– To wypacza ideę alpinizmu.
– Tam nie ma żadnej idei. To się nie mieści w głowie. Jarek Gawrysiak (podczas tej samej wyprawy wspinał się na Mount Everest) schodząc w nocy z obozu czwartego widział Koreańczyka, który spadł 3 metry poniżej lin i zamarzał. Miał ręce tak powykręcane z zimna, że nie potrafił ubrać rękawic, które próbował mu podać. Został porzucony przez szerpę.

– Porzucony?
– Widać, że nie miał doświadczenia, szedł „na tlenie”. Skoro nikt się nim nie opiekował, nie sprowadzał w dół, nie było akcji ratunkowej, to oznacza, że szerpa po prostu zszedł uznając, że jego klient nie ma już szans. Nie można tu ujednolicać i mówić, że wszyscy tak robią. Zwracam uwagę, że są takie przypadki i to coraz częstsze. Szkoda mi tych membersów, bo nie wiedzą o tym, że są samobójcami, że decydując się na taką wyprawę przystawiają sobie pistolet do głowy.

– Wygląda na to, że pieniądz rządzi w Himalajach.
– Russell Brice i jego agencja wspinaczkowa na przykład życzy sobie 60 tysięcy dolarów za wejście na Mount Everest. Tyle trzeba zapłacić za wycieczkę all inclusive: z szerpą, z tlenem, z dyskoteką w bazie….

– Można zamówić dyskotekę w bazie?
– Oczywiście. Obok nas byli Chińczycy, którzy oglądali całą noc filmy na dużym ekranie, na wysokości 5400 m. Była wielka impreza. Kiedy powstał film „Granice wytrzymałości” o wyprawie na K2, gdzie w bazie była wielka impreza, co niektórzy himalaiści pukali się w czoło i mówili, że to fikcja. To nie jest żadna fikcja. To, co się dzisiaj dzieje w rejonie Mount Everestu, przerasta wszelkie wyobrażenia. Baza ciągnie się na przestrzeni 1,5 kilometra. To setki namiotów. Kiedy byliśmy w niej, podeszły do nas Chinki i pytały, ilu mamy szerpów, ile bierzemy tlenu. Mówimy, że nie mamy szerpów i że wspinamy się bez tlenu, że wspinamy się „sportowo”, a tlen czerpiemy z powietrza. Nie mogły uwierzyć, że tak można. To pokazuje, jaka jest świadomość. Obiłem się o prawie wszystkie ośmiotysięczniki i czegoś takiego nie widziałem nigdzie.

– Wracając do Lhotse, dlaczego Piotr nie wszedł?
– Kiedy szedłem na górę, widziałem za sobą światło. Sądziłem, że Piotr jest za mną. Schodząc zobaczyłem trzy postacie. Okazało się, że jest to Chińczyk z Chinką i szerpą. Piotr był trochę poniżej. Gdy go zobaczyłem w skalnej szczelinie to wiedziałem, że nie jest dobrze. Nos miał biały, zamarznięty – przypominał sopel. Pokazał mi palce u rąk – nie miał czucia. Powiedziałem kategorycznie, że wracamy. Nie upierał się, był już mocno zmęczony. Zeszliśmy do obozu czwartego, gdzie położyliśmy się na chwilkę spać.

– Zejście było ekspresowe, trzy doby po zdobyciu szczytu był Pan już w Polsce.
– Jarek, który czekał na nas w „trójce” kazał natychmiast schodzić w dół. To dlatego, że jakiekolwiek odmrożenie, które doprowadzi się do rozgrzania i ponownego zamrożenia, skutkuje amputacją. Logiczne, że człowiek w namiocie dąży do rozgrzania palców i nosa. Ryzyko było więc duże. Ustaliliśmy, że schodzimy wszyscy do obozu drugiego. Tam spędziliśmy noc i po raz pierwszy od trzech dni coś zjedliśmy. Kolejna noc była już w bazie. Rano Piotrek wstał i zobaczyliśmy, że palce i nos mu czernieją. Zrobiło się nieciekawie. Jarek uruchomił swoje kontakty, zadzwoniliśmy do ubezpieczyciela. Zamówiliśmy śmigłowiec i mieliśmy 10 minut na spakowanie się i drugie tyle na dojście do lądowiska. Pakowanie wyglądało tak, że łapałem, co mi wpadło w ręce. Mieliśmy jeszcze do zabrania worki naszych argentyńskich kolegów, o których wspominałem.

– Zdążyliście na śmigłowiec?
– Tak. Polecieliśmy do Kathmandu. Przyjechała karetka i musieliśmy jechać do szpitala, aby tam obejrzeli odmrożenia Piotra. Załadowaliśmy karetkę bagażami pod sufit. Leżały w miejscu, gdzie miał leżeć pacjent. Na to wszystko sanitariusze położyli Chińczyka, który wracał z nami, bo podczas wspinaczki oślepł od słońca i śniegu. Upchnęliśmy też Piotra. W szpitalu robili mu rozmaite badania: EKG, prześwietlenie płuc…

– Na odmrożenia?
– Wiadomo, każda wykonana procedura to pieniądze dla szpitala. Nasz kolega Paweł Michalski, który w tym czasie zszedł z ekipą z Makalu, zadziałał i „przebukował” nasze bilety lotnicze. Zadzwonił i powiedział, że się udało i za 3 godziny mamy samolot. Dokonałem cudu, żeby Piotra wypisać ze szpitala. Powiedziałem lekarzowi, że mamy wizytę w ministerstwie wspinaczki i u samego prezydenta. Kupił to choć do tej pory nie wiem, czy w Nepalu w ogóle mają ministerstwo wspinaczki. Rano byliśmy już w Warszawie, gdzie na Piotra czekała rodzina. Trafił do kliniki w Łącku, która zajmuje się leczeniem odmrożeń. Rokowania są dobre: skończy się na jakichś zabiegach, ale nie będzie amputacji.

 – To była jedna z trudniejszych Pana wypraw?
– Podczas wspinaczki nie było jakiś trudności technicznych. To nie to samo, co kuluar japoński na Gasherbrumie I, czy przejście przez Icefall pod Gasherbrumami, czy pokonanie ściany Kinshofera na Nanga Parbat. Była za to wyprawą mocno wyczerpującą. Od wysokości 6800 do szczytu cały czas jest ściana o nachyleniu od 40 do 60 stopni. Nie ma ani kawałka płaskiego terenu, w większości żywy lód.

– Niewiele brakowało, a by się nie udało.
– Podczas ostatniego wyjścia aklimatyzacyjnego mieliśmy nocować w obozie czwartym, ale ja się źle czułem i tego planu nie wykonaliśmy. Mój partner powiedział, że schodzi ze mną. Zeszliśmy do bazy i sądziłem, że jest już po wyprawie, bo skoro nie zaaklimatyzowaliśmy się zgodnie z planem, to już nie mamy szans. Chłopcy powiedzieli, że może jeszcze spróbujemy, bo i tak musimy wrócić w górę do obozów, w których zostawiliśmy sprzęt wart kilkanaście tysięcy złotych. Zeszliśmy do pierwszej wioski, odpoczęliśmy kilka dni, poczułem się lepiej. Powiedzieliśmy sobie, że grzechem byłoby nie spróbować.

– To drugi zdobyty przez Pana ośmiotysięcznik. Wcześniej stanął Pan na szczycie Gasherbruma II, ale ostatnie wyprawy nie były specjalnie owocne.
– Przez ostatnich sześć wypraw nic nie zdobyłem, może to była kwestia złego wyboru celów? W ubiegłym roku chcieliśmy z Jarkiem Gawrysiakiem jako pierwsi w historii przejść trawers Gasherbrumów. Plan był ambitny, chyba trochę za ambitny jak dla nas. Ale nie robiłem z tego tragedii. Nigdy nie przytłaczała mnie chęć zdobycia szczytu. Bardziej interesuje mnie samo wspinanie i wyprawa. Na zimowej wyprawie na Broad Peak na przykład dawaliśmy sobie 10 procent szans na zdobycie góry. Nie udało się – trudno, nie ma co robić tragedii. Na Makalu z Kingą Baranowską też mieliśmy średnie szanse. Ale próbować trzeba.

– Mówił Pan, że to ostatnia wyprawa. Coś czuję, że nie powiedział Pan ostatniego zdania?
– Najbliższym celem jest zimowe wejście na K2 – największe wyzwanie alpinizmu, ostatnia nie zdobyta zimą góra. Jestem w składzie ekipy i zobaczymy, jak to się potoczy. Chodzi mi po głowie powrót na Broad Peak. Z tą górą mam porachunki. Podczas dwóch wypraw spędziłem tam sto dni i nawet nie byłem na grani szczytowej. Raz z powodu pogody, a raz była to wyprawa zimowa, którą skończyliśmy na wysokości około 7600 metrów. Ale to niewiadoma. Na razie chcę pobiegać, wystartować w maratonie, pojechać w Tatry, spotkać się z kolegami z gór, powspinać, „przewietrzyć głowę”.

Dziękuję za rozmowę

Robert Zapora

 

RENTGEN

Rafał Fronia – jeleniogórzanin, należy do Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Jest uczestnikiem wielu wypraw w góry najwyższe w tym zimowej wyprawy PZA PHZ na Broad Peak 2010/2011, na Nanga Parbat, Dhaulagiri, Gasherbrumy, Pik Lenina i Baruntse. Z zawodu kartograf – właściciel Wydawnictwa PLAN w Jeleniej Górze. Ma żonę Jolantę i dwoje dzieci: Kamila i Weronikę. Oprócz wspinania jego hobby to bieganie: maratony, ultramaratony i każda inna forma sportu, który uważa za sposób na życie.

 

Tagi :

SGL Local Press

Udostępnij