Na granicy życia i śmierci

Od dziecka imponowała ambicją. Nie było postanowień, których nie byłaby w stanie zrealizować. Najlepsze stopnie w szkole, nauka gry na pianinie, występy w chórze… Rodzice byli dumni. Aż pewnego dnia postanowiła, że zacznie się odchudzać. I znów jej się „udało”. Dziś Katarzyna Skórczewska ma 22 lata i waży 30 kilogramów. Od 9 lat zmaga się z wyniszczającą organizm anoreksją. We wstrząsającym wywiadzie dla Gazety Kociewskiej, wyznaje, że od roku zaczyna rozumieć chorobę – powoli dostrzega, że jest chuda.

– Na stronie Fundacji „Światło dla życia”, która ostatnio prowadziła zbiórkę na pani terapię mającą się odbyć w ośrodku „Alira”, można było wyczytać: „chciałabym się wyrwać z tej męczarni, która przepełnia każdą godzinę, każdą minutę mojego życia.” Czym właściwie jest anoreksja w codziennym życiu?

– Obecnie choroba zajmuje całe moje życie. Jest to ciągłe myślenie o jedzeniu. To ciągła kontrola. Właściwie tylko kontrolowanie jedzenia jest w stanie zapewnić mi poczucie spokoju. Jeżeli w pewnym momencie zjem więcej czy mniej lub o innej godzinie, to mój  system zostaje zaburzony. Bardzo trudno to w skrócie opisać.

 – Gdy rozmawialiśmy przez telefon, powiedziała pani, że normalnie funkcjonuje tylko przez pewną część dnia, że tej energii starcza tylko na kilka godzin. Jak to jest? Przecież pani studiuje. Jak wygląda zwykły dzień?

– Studiuję w weekendy. Poza tym mój dzień jest… pusty.

– Co to znaczy?

– Tak naprawdę choroba jest w takim stadium, że uniemożliwia mi m.in. pracę. Kiedyś,  próbowałam się czegoś chwycić, by zając swój czas. Szukałam pracy w swoim zawodzie, jako kosmetyczka. Nie mogłam znaleźć, choćby z tego powodu, że kosmetyczka musi mieć ładną aparycję. Dostawałam odpowiedź: „nie, dziękujemy”, mimo, że mam różne certyfikaty. Teraz jedyne co utrzymuje mnie przy życiu to myśl, że będę w Fundacji „Światło dla Życia”. I będę tam się leczyć. Obecnie piszę pracę magisterską. Tym zajmuję się na co dzień. Zawsze lubiłam jeździć rowerem, ale… to już odeszło. Czasem staram się skupić na jakiejś książce, ale wiadomo, ta myśl o jedzeniu jest non stop, non stop i ciężko się z tym żyje. Wieczorem jestem już tak zmęczona, że siedzę i oglądam jakiś film…

– Co ze zwykłym wyjściem do sklepu?

– Jeszcze mam tyle siły, żeby wyjść do sklepu. Nie tak, jak dziewczyna, o której się mówi ostatnio, że waży 20 kilo i już tylko mąż musi ją nosić na rękach. Tak ze mną nie jest, ponieważ ja od pewnego czasu, od ok. roku, zaczęłam zdawać sobie sprawę, jaka to jest choroba, co ona robi w moim życiu. Wiem, że jestem chuda. I dziś jestem na tyle świadoma swojego stanu, że zaczęłam jeść, w takim sensie, że jem cokolwiek. Są to jednak jeszcze małe ilości, siłą rzeczy nie mogę w siebie zbyt wiele wmusić. Bo z drugiej strony jest ta kontrola wewnętrzna, która nie pozwala zjeść zbyt dużo. Zaczęłam pić trochę nutridrinków i tylko dzięki temu mam siłę. Bo wiem, jak było przed pobytami w szpitalach. Bywało tak, że coraz mniej jadłam, coraz mniej i mniej… I wtedy moje siły naprawdę opadały, zapadałam w śpiączkę, trzeba było mnie wieźć na SOR. Teraz utrzymuję stały poziom jedzenia, choć jest trudno. I właśnie to zajmuje mój czas w ciągu dnia. Mam jednak z tym problem. Gdy zaczynam jeść, to po pewnym czasie nie ma mnie dla nikogo, nawet dla znajomych, bo czuję się z tym źle, nie potrafię o niczym innym myśleć, na niczym innym się skupić. Jem o określonych godzinach i to też jest męczące.

 

– Ma pani wtedy wyrzuty sumienia, że musi w siebie to jedzenie wmusić?

– No właśnie.

 – Doszła pani do takiego etapu, że potrafiła zjeść jedną łyżkę twarogu dziennie i pić „hektolitry” wody…

– Tak, to było na samym początku. Miałam wtedy 15 lat. Wtedy w ogóle nie wiedziałam, że jestem chora. U mnie na wsi, w Kaliskach wcale się o tym nie mówiło. Ta choroba nie była nagłaśniana. Rodzice nie wiedzieli co robić, do kogo się zwrócić. Wtedy jeszcze nie było nawet osoby, które leczyłyby anoreksję. Teraz już takie osoby są, chociaż terapia jest droga. Rzeczywiście doszłam do takiego etapu, że jadłam jedną, dwie łyżki serka 0 proc., Potem coraz mniejszą łyżkę i tak dalej, aż doszłam do tego, że piłam już samą wodę. Gdy zapadałam w śpiączkę, to odmówiłam nawet picia wody, ponieważ stwierdziłam, że woda ma kalorie.

– Była pani w młodym wieku. Miała pani na pewno koleżanki, kolegów. Czy otoczenie nie próbowało pani w jakiś sposób pomóc?

– Nikt nie wiedział, co to jest za choroba. Ludzie widzieli, że coś jest ze mną nie tak i mówili: „Boże Kasia, zacznij jeść, przecież trzeba jeść, jesteś taka chuda”. A ja wtedy widziałam siebie grubą. Oni tego nie rozumieli. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Ja też nie wiedziałam, co to jest anoreksja. O tym nie było w ogóle mowy, nigdzie. Ja o tym nie słyszałam.

– Nie było osób, które mogły w jakiś sposób panią uświadomić, wstrząsnąć…

– Były wstrząsy, od różnych ludzi. Mówili mi: „Przestań tak robić! Nikt tak nie robi! Jedz!”. Tylko, że ja już wtedy byłam w takim stanie, takim amoku, że nic mnie nie przekonywało. Cały czas ćwiczyłam, coraz mniej jadłam, byłam bardzo nerwowa…

– Ćwiczyła pani?

– Tak, na początku były takie zwykle ćwiczenia. Fajnie, myślałam: porobię sobie brzuszki, będę miała ładną sylwetkę. Rzeczywiście na początku trochę schudłam, ludzie mi mówili, że lepiej wyglądam i w ogóle lepiej się czułam. Trochę biegałam, wstawałam rano przed śniadaniem, żeby sobie pobiegać. A potem to już było tak, że cokolwiek zjadłam, to zaczynałam ćwiczyć. I to tak na umór. Najpierw jedno kółeczko, potem dwa i tak ciągle zwiększałam dystans. Później, już po pierwszym leczeniu, bieganie było zakazane. Więc ja znalazłam sposób szybkiego chodzenia. I te marsze były kilometrowe, po całej miejscowości, po wszystkich lasach…

– Ile potrafiła pani przejść?

– Myślę, że nawet kilkadziesiąt kilometrów. Na pewno. Wychodziłam z domu po posiłku i potrafiłam iść, iść i iść…to był taki amok. Czasem nie wiedziałam już gdzie jestem. To było w lasach, u mnie w Kaliskach. Gdy brałam mojego psa na te spacery, to dochodziło do tego, że denerwował mnie sam fakt, że pies chciał się załatwić i musiał się zatrzymać. Ja nie mogłam się zatrzymać, musiałam iść. W końcu pies mi uciekł. Ja nawet nie zwróciłam na to uwagi. On gdzieś biegał, nie wiedziałam nawet, gdzie jest. Ważne, że ja szłam. Nie mogłam się zatrzymać. To było okropne.

– Napisała pani, że w końcu zwróciła się o pomoc do specjalisty, ale to było jeszcze gorsze, bo zaproponował spacery z psem i dalsze spalanie kalorii. Jak do tego doszło?

– Rodzice próbowali wszystkiego, szukali pomocy wszędzie. Tak jak mówiłam, nie było lekarzy specjalizujących się w leczeniu anoreksji. Nie było psychoterapeuty, który potrafiłby leczyć tę chorobę. Oni wszyscy wiedzieli co mi jest, opisywali moje zachowanie, ale nie wiedzieli jak leczyć. W końcu znaleźliśmy psychologa, który miał mi pomoc. Jeździliśmy do Starogardu na sesje. Ta pani była wielką zwolenniczką zdrowego odżywiania. Robiła mi np. relaksację, podczas której zaczynałam się odblokowywać. Myślałam np.: „O zjadłabym sobie pączka”. Miałam ogromną ochotę na tego pączka, co bardzo rzadko się zdarza. To był pozytywny efekt terapii. Ta sytuacja bardzo zapadła mi w pamięci. Na to pani psycholog powiedziała mi, że ja tego pączka nie mogę zjeść, i mój tata ma mi przynieść twarożek „lekki”. Podała mi twarożek 0 proc. z rzodkiewką. Jeździła ze mną i z tatą na zakupy, podczas których kupowała mi zdrowe jedzenie. Mówiła, że nie wolno łączyć ze sobą różnych produktów, węglowodanów, mięsa, kiedy ja wówczas właśnie tego potrzebowałam, żeby zacząć normalnie funkcjonować.

– Nie zwracała uwagi na to, że pani poważnie choruje, tylko starała się narzucić swój punkt widzenia zdrowego odżywiania.

– Tak, teraz myślę, że traktowała to jako biznes, ponieważ gdyby zaczęła mówić inaczej, niż ja myślę, to przestałabym do niej chodzić. W tym czasie miałam też psychiatrę, która zwlekała ze skierowaniem mnie do szpitala, mówiła, że nie ma miejsc itd. A tak naprawdę kasowała za kolejne wizyty. To było straszne. Rodzice płakali, szukali wsparcia, mówili, że sami pójdą pod szpital prosić, aby mnie przyjęli, żebym nie umarła. A ona powiedziała: „Jak to? Nawet ja nie śmiałabym podejść pod te drzwi i prosić! Nawet ja”. Jakby moi rodzice byli nikim i nic nie mogli zrobić. A tak naprawdę wtedy w szpitalu było już dla mnie miejsce.

– Od czego to się wszystko zaczęło? Jest pani dzisiaj w stanie, tak obiektywnie ocenić, co było początkiem choroby? 

– Przyczyn anoreksji może być mnóstwo. Można się ich doszukiwać już w wieku dziecięcym. Ja już w dzieciństwie byłam osobą bardzo ambitną. Uczyłam się bardzo dobrze, zawsze chciałam być najlepsza. Chciałam, aby ktoś mnie docenił. Momentu, kiedy to się dokładnie zaczęło nie potrafię teraz określić. Jestem osobą religijną. Gdy miałam osiem lat, potrafiłam w czasie 40 – dniowego postu przestać jeść słodycze. Już jako dziecko. Moje koleżanki też tak niby robiły, ale w sumie podjadały. A ja byłam bardzo skrupulatna, dotrzymywałam postanowień, nigdy nie kłamałam. Takie postanowienie miałam już potem w każdy post. Wszyscy byli ze mnie dumni, że ja potrafię to wytrzymać. A ja nie robiłam tego dla religii. To dawało mi już od dziecka jakąś wewnętrzną siłę.

zdj2

Tak p. Katarzyna wyglądała w wieku 16 lat. Graniczące z ludzką wytrzymałością ćwiczenia i obsesyjna dieta spowodowały, że z każdym miesiącem zrzucała kolejne kilogramy.

– Ma pani poczucie, że źle ukierunkowała swoje ambicje w życiu?

– A w jakim kierunku miałabym iść? Grałam na pianinie, śpiewałam w chórze, byłam najlepszą uczennicą…

– Jak się pani za coś brała to na 100 procent…

– Tak. Wszystkie konkursy, wszystko… Zawsze musiałam robić dużo, żeby wewnętrznie poczuć docenienie. Jakbym sama sobie nie mogła powiedzieć, że jestem cenna. Ciągle się uczyłam, wynajdowałam nowe konkursy, różne rzeczy. W mediach mówi się, że anoreksja zaczyna się od odchudzania. To jest śmieszne. To jest późniejszy etap. Miałam różne traumy w życiu. Nie miałam rodzeństwa, nie miałam z kim pogadać. Miałam rodzinę, bardzo fajne kuzynostwo, z którym spędzałam dużo czasu, ale nie miałam komu się wygadać. Miałam psa, to był właściwie pies mojej cioci, ale ja spędzałam z nim większość czasu. Potrafiłam u tego psa w budzie przesiedzieć trzy godziny i poopowiadać mu wszystko, co się u mnie dzieje, o wszystkich moich problemach. I wtedy było mi łatwiej. Jednak psa otruto. Potem zmarła moja babcia. To był kolejny wstrząs. I w tym czasie jakoś postanowiłam się odchudzać. Potem to było już postanowienie noworoczne. Zaczęłam czytać różne gazety. Nie podchodziłam do tego co piszą z dystansem. Byłam łatwowierna. Myślałam, że skoro tak piszą, to trzeba się do tego stosować.

 

– Miała pani jako nastolatka jakąś nadwagę?

– Nie miałam nadwagi. Wyglądałam normalnie. Miałam prawidłowe BMI.

 

– Dzisiaj udziela pani wywiadów, występuje w telewizji, mówi dużo o chorobie. Co chce pani przez to osiągnąć? Czy uważa pani, że dzięki temu uda się wpłynąć na młode osoby i spowodować, by nie stały się ofiarami anoreksji? Ma pani taką moc?

– Mocy nie mam. Jednak moim marzeniem jest uchronić młodych przed tą chorobą. Chce pokazać, co ta choroba może zrobić z naszym życiem, gdy jest niezdiagnozowana w odpowiednim momencie. U mnie właśnie nie wychwycono jej na czas. Zawsze mówię, że gdybym wcześniej rozpoczęła właściwe leczenie, to już byłabym zdrowa. I nie zaszłoby to wszystko tak daleko. Nie byłoby to tak mocno we mnie zakorzenione, że do tej pory, a mam 22 lata, bardzo się z tym meczę. I nie potrafię bez tego żyć. To jak nałóg. Tak jak osobie, która popala, można łatwiej wytłumaczyć, aby przestała, niż po kilku latach, gdy pali nałogowo. Im dalej, tym gorzej. Moim marzeniem jest, aby zmieniło się podejście do tej choroby, przede wszystkim leczenie, bo do tej pory słyszę, że to jest wszystko na własne życzenie, że to jest moja wina. „Chciała się odchudzać, to ma za swoje.” Zwłaszcza wśród starszych występują takie opinie. Ostatnio miałam taką sytuację. Ciężko mi było przyznać, że ograniczam swoje chodzenie, aby nie spalać tak dużo kalorii. Czekałam na autobus. Tramwaj był nieco dalej, jakieś pół kilometra. Chciałam się przejść, ale stwierdziłam, że już tyle się nachodziłam, to po co mam iść dalej. Stwierdziłam, że poczekam. Na tym przystanku siedziała też starsza pani. Ja mówię: Te autobusy się tak spóźniają… Ona na to: Mogła się pani przejść, pani jest młoda, a kawałek stad odjeżdża tramwaj. Odpowiedziałam jej: Proszę pani, młode osoby mogą też chorować. Ta pani zapytała, co mi jest. Powiedziałam, że jestem chora na anoreksje. A ona na to: Ach, to na własne żądanie. Tak sobie pani zrobiła, to tak pani teraz ma. Takie właśnie jest podejście.

 

– Świadomość zagrożenia własnego życia nie jest w stanie zmusić pani do częstszych posiłków?

– Zawsze to było zmuszanie mnie do jedzenia. Ja niby chciałam z tego wyjść, ale to postanowienie nigdy nie było takie mocne. Kazali jeść w szpitalu, to jadłam, bo mogłam na kogoś zrzucić tę odpowiedzialność. Bo przecież mi kazali. Poza tym będąc w szpitalu psychiatrycznym, chce się stamtąd wyjść i to jak najszybciej. I to dlatego jadłam… Miałam do wyjścia 10 kilo, to chciałam te 10 kilo jak najszybciej przytyć, żeby wyjść. Wtedy nie czułam, że zagrażam swojemu życiu. Teraz dopiero tak stwierdzam. Przez to zaczęłam mieć lęki. Nabawiłam się nerwicy lękowej. Bałam się, a wiedziałam, że jest mi ciężko to wszystko przezwyciężyć, zmusić się, aby zjeść więcej. Jednak pomaga mi terapia. Długo nie ufałam terapeutom. Spotkałam tylko dwóch dobrych terapeutów w swoim życiu. To był pan Paweł i pani Ania, którzy podnieśli moją samoocenę, choć i tak jest ona bardzo niska. Nie traktowali mnie jako anorektyczkę, tylko jako człowieka z anoreksją. To podejście jest ważne. Ja wierzyłam w to, że jestem anoreksją. Oni mi uświadomili, że ja jestem Kasią, a anoreksja jest we mnie i to ją trzeba zwalczyć. Dzięki nim zdałam sobie z tego sprawę, co może się stać, że mogę umrzeć. I zaczęłam jeść. Nie jest to dużo, ale utrzymuje mnie przy życiu.

 – Co to znaczy niedużo? Mogłaby pani zobrazować, ile pani zjada, co pani zjada?

– Nie potrafię tego zobrazować obiektywnie, ponieważ mam zaburzony obraz jedzenia. Jedząc wcześniej jedną łyżkę serka miałam wrażenie, że jem za dużo. I teraz trudno mi podać czy jem normalnie.

 – A ile pani zjada dziennie?

– To cztery, nawet pięć małych posiłków. Ciągle jednak mam wrażenie, że tego jedzenia jest bardzo dużo, np. gdy na obiad na talerzu mam kilka kopytek, malutkich kluseczek z 9 – 10. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że to jest mało, chociaż wciąż ciężko mi w to uwierzyć. Jednocześnie, gdy to dostaję i mam to zjeść, to mam wrażenie, że to jest wielki obiad dla dorosłego faceta.

– Ostatnio udało się zebrać środki na pani terapię.

– Tak, jestem za to bardzo wdzięczna. To było dla mnie niesamowite, że ludzie wpłacali 1000, 500 czy nawet złotówkę. Ktoś napisał: pomodlę się za ciebie. Cieszę się, że ludzie chcą to zrozumieć i pomóc. Bardzo dziękuje! Jak ja się odwdzięczę?

 

– Jakie pani wiąże nadzieje z tą najbliższą terapią?

– Wiążę ogromne nadzieje, że w ośrodku „Alira” należącym do fundacji „Światło dla życia” podejdą do mnie indywidualnie, że pomogą mi zmienić moje myślenie, zmienić moje stare przyzwyczajenia, że ktoś mi uświadomi, że jedzenie nie jest w życiu w centrum uwagi. Chciałabym znowu mieć w życiu pasje, tak jak kiedyś.

– Dziękujemy za rozmowę.

Na głównym zdjęciu: Katarzyna Skórczewska. Fot. z archiwum prywatnego bohaterki wywiadu.

Anna Czyżewska, Karol Uliczny. „Gazeta Kociewska”
Tekst nominowany w konkursie SGL Local Press 2015 w kategorii „wywiad i inne gatunki publicystyczne”

Tagi :

SGL Local Press

Udostępnij