Tekst nominowany w konkursie SGL Local Press 2019 w kategorii wywiad

 

„Było, minęło. Idę dalej” Renata Botor-Pławecka, Nowe Info

O stalowym gorsecie i najpiękniejszych na świecie butach. O życiu bez taryfy ulgowej i bez użalania się nad sobą. O tym, że nawet nie wyobrażamy sobie, czym jest choroba Heinego-Medina. O nieświadomości (i głupocie) tych, którzy nie szczepią dzieci. O malarstwie, które wycisza. Rozmowa z Alicją Szymczak z Pszczyny, tegoroczną laureatką wyróżnień w Konkursie Lady D. im. Krystyny Bochenek oraz „Uskrzydlony”, przyznawanych osobom, które mimo niepełnosprawności, są aktywne społecznie, żyją pełnią życia, realizują swe pasje.

[Jeszcze przed rozmową do pani Alicji dzwoni koleżanka. Panie mówią o… filozofii.]

– Chodzi pani na wykłady z filozofii?

Alicja Szymczak: Bo świetnie je babka prowadzi. Nie narzuca poglądów, tylko relacjonuje, jak problem widzieli poszczególni filozofowie. Interpretację zostawia nam. Ostatnio był temat „Archetypy: woda, wiatr, ogień”. Chodzi na te wykłady ponad 20 osób – słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Prowadząca dużo przekazuje, ale dosyć szybko mówi, i raz, jak nie wzięłam sobie uszu (czyli aparatu słuchowego), to nie nadążałam. Podobnie na angielskim. Muszę mieć aparat, by usłyszeć, jaka jest poprawna wymowa.

– To angielskiego też się pani uczy?

– Pewnie, że się uczę. Jeżdżę za granicę, to muszę umieć. Co roku moje siostry, które mieszkają w Niemczech, organizowały mi jakiś wyjazd zagraniczny. Bardzo dużo dzięki temu zwiedziłam.

– Filozofia, angielski, podróże. Wiem, że opiekowała się pani chorą mamą… Aktywnością mogłaby pani obdzielić niejednego tzw. pełnosprawnego.

– Kiedyś spółdzielnia mieszkaniowa nie odśnieżała zimą chodników. Wstawałam więc o 5 rano, łopata do ręki i odśnieżałam cały chodnik, żeby móc przeprowadzić męża do samochodu (poruszał się o kulach). Potem mąż przestał w ogóle chodzić. Syn wyczytał w literaturze niemieckiej, że to może być post-polio…

– Bo w dzieciństwie przeszliście państwo polio, czyli chorobę Heinego-Medina. Był to okres tej epidemii w latach 40. i 50. XX w.

– Mąż zachorował w 1956 r., gdy miał 17 lat. Choroba dała o sobie znać, gdy wracał z kuzynem pociągiem z Poznania, z egzaminów. Kiedy wysiadał, pojawiły się problemy z nogą. Kuzyn dotargał go do domu. W nocy wystąpiła gorączka 42 stopnie i nastąpił całkowity paraliż.

– A pani?

– Ja zachorowałam w 1948 r., gdy miałam roczek. Pewnego dnia, jak opowiadali mi rodzice, zaczęłam nagle sztywnieć. W Czechowicach był stary doktor, który zaraz wiedział, co to jest. Skierował nas do Bielska. Do piątego roku życia rodzice leczyli mnie prywatnie. Pamiętam, że w domu był elektryczny walec. Gdy mnie nim masowali, trzymało mnie pięciu ludzi, bo tak wrzeszczałam. Obecnie prądem traktuje się czasem tylko jeden punkt na ciele, a proszę sobie wyobrazić, jak to jest, gdy dotyka się ciała całym walcem.

Byłam niepełnosprawnym dzieckiem, ale nie miałam jakiejś taryfy ulgowej. Też dostałam po rzici. Pamiętam też na przykład, jak tata kazał mi iść na zabawę szkolną, choć bardzo tego nie chciałam.

– Nie chciała pani, bo utykała?

– Bo byłam w gorsecie. Cały ogólniak przedeptałam w gorsecie. Polio atakowało kończyny, ale trzeba było potem likwidować pozostałości po tej chorobie. Najpierw więc był aparacik krótki, później pas biodrowy, później gorset, bo zaczęłam się strasznie krzywić. W podstawówce chodziłam w butach ortopedycznych, po szóstej klasie mi rzekomo wyrównano nogi. Wtedy też mama kupiła mi buty za horrendalną jak na tamte czasy sumę 300 zł. Tata pytał, czy mama zwariowała. W domu nas było przecież siedmioro dzieci!

– Za taką sumę można by kupić kilka par butów.

– Ale to były moje wymarzone buciki… Eleganckie, białe, profilowane. Wcześniej zawsze musiałam nosić buty ortopedyczne – duże, ciężkie, za kostkę. No a w dziewiątej klasie miałam operację we Wrocławiu. I niech pani popatrzy na zdjęcie: nosiłyśmy takie właśnie gorsety.

– Wyglądają jak kołnierze ortopedyczne.

– To nie były kołnierze. To był metalowy gorset od pasa po szyję. Ciężki, wżynał się w ciało. Nosiłam go trzy lata, spałam w nim…

– Jak w zbroi…

– Mimo to, że miałam ten gorset, tata kazał mi iść na zabawę. Zawsze nosiłam spodnie, buty ortopedyczne plus ta zbroja. Ale na zabawę mama uszyła mi przepiękną sukienkę – granatową, ze złotymi guzikami i żabotami. Nawet profesorowie prosili mnie do tańca!

– Na co dzień zawsze w spodniach, bo wygodniej?

– Tak. Do tego tata mi kupił motorek (daleko było z domu do ogólniaka), na którym nie umiałam się nauczyć jeździć. Bracia mi go więc zapalali koło domu, a pod ogólniakiem koledzy mnie łapali. Kiedyś nauczyciel fizyki powiedział, że jeśli się w końcu nie nauczę, jak działa silnik, mam już na motorek nie wsiadać.

– I nauczyła się pani?

– Nie. Przestałam jeździć. Jakąś czarną magią to dla mnie wtedy było. Ale później zrobiłam prawo jazdy na samochód i nie mam problemu z jeżdżeniem.

– W czasach, gdy była pani nastoletnią dziewczyną, podejście do niepełnosprawności było nieco inne niż teraz.

– Inne.

– Niepełnosprawny miał siedzieć w domu?

– I nie wychodzić. Na mnie dzieci na ulicy rzucały kamieniami, wołały „kuśtyk”, „kulajnoga”. Bracia mnie wtedy bronili. Potem tata nauczył mnie boksować, żebym się mogła sama bronić.

– Chyba dzięki temu traktowaniu w domu „bez taryfy ulgowej” jest ta pani aktywność i właściwie nie zauważa się niepełnosprawności.

– Oj, teraz widać, widać. Kuśtykam.

– Spotkałam panią kiedyś na jubileuszu goczałkowickiej „Stokrotki” – sanatorium dla dzieci po chorobie Heinego-Medina. Też tam pani była leczona?

– Przez całą czwartą klasę podstawówki byłam w „Stokrotce”. W szóstej klasie miałam operację w Bytomiu (naciągali mi nogę) i potem wieziono mnie właśnie prosto do „Stokrotki”. Przebywałam tam do połowy siódmej klasy.

– Jak pani to miejsce wspomina?

– Dyrektorem był wówczas Budziszewski, który miał żonę Włoszkę, wspaniałą kobietę. W „Stokrotce” byłam rehabilitowana, chodziłam do szkoły. Dużo nas tam było, w różnym stanie. Miałam szczęście, że nie byłam w „żelaznych płucach” …

– To taka duża maszyna, z której wystawała tylko głowa człowieka. Bo choroba atakowała nie tylko kończyny.

– Atakowała także układ oddechowy. Całego człowieka do tej maszyny wsadzano, bo bez tego nie mógł funkcjonować. Ale tego urządzenia nie było w Goczałkowicach, tylko w Bytomiu. Koleżanka była w żelaznych płucach.

– My sobie dziś nie zdajemy sprawy, co to znaczy choroba Heinego-Medina.

– Gdy słucham tych głupich bab, które mówią, że nie będą szczepić dzieci, to zastanawiam się, czy one zdają sobie sprawę z tego, co robią…

Proszę sobie wyobrazić: 90 stopni parafina nalana na ceratę, pani ma się na to położyć, zawijają w to panią, a później ciągną na stole w jedną i drugą stronę. Jest pani przypięta pasami, a oni naciągają, by wyprostować. Wie pani, jaki ból te dzieci musiały przejść?

– Pani?

– Oczywiście. Tylko dobrze, że ja o tym nie myślę – było, minęło, idę dalej, do przodu.

– Pani pasją jest malarstwo. Skąd takie zainteresowania?

– Bardzo dobrze rysowałam już od podstawówki. Chciałam nawet iść do szkoły plastycznej, ale mama powiedziała, że muszę mieć konkretny zawód. Nie było zresztą stać naszej rodziny na szkołę plastyczną.

– Po latach udało się zrealizować pasję.

– Wymyślił to mój syn. Przeszłam stan przedzawałowy. Wiadomo było jednak, że nie mogę iść do szpitala. Mąż beze mnie nie funkcjonował – gdy szedł po schodach, musiałam iść za nim i go asekurować, bo tylko mnie ufał – zaprowadzałam go więc do pracy i przychodziłam po niego. Bez szpitala, lekami, postanowiono mnie więc „wyciszyć”. Wtedy zaczęłam malować.

– Malować, by się wyciszyć?

– Tak, syn stwierdził, że tak ruchliwy człowiek nie usiedzi na miejscu. Kupił mi więc pędzle, farby i książkę, ale nie o technice malowania (bo też 27 lat temu zbyt wielu publikacji na ten temat nie było), tylko o tym, jak w dawnych czasach malarze robili sobie farby. Za dużo mi ta książka nie pomogła [śmiech]. Darek naciął mi małych sklejek, zrobiłam na nich najpierw tła w różnych kolorach, a potem na tym malowałam ptaszka czy jakieś inne zwierzątka. Usłyszałam, że w Pszczynie działa koło amatorów. Skontaktowałam się, przyjechała do mnie pani ze „Zdrzadełka”. Popatrzyła na moje prace i mówi: „Dziecinko, mosz to piykne, ale tło się robi na końcu”.

– To była pani Ania Klaus?

– Tak. W maju wstąpiłam do koła, a wkrótce zdobyłam wyróżnienie w konkursie wojewódzkim.

– Rozumiem, że tło już było we właściwiej kolejności namalowane?

– Dobrze było. Danka Nalewany spytała tylko, co ja ciągle na takich małych sklejkach coś tam maluję: „Weź, namaluj duży obraz”. Mąż zażyczył sobie zresztą obraz na 50. urodziny. Siedziałam całą noc, namalowałam. Okazało się, że namalowałam obraz kubistyczny (choć o kubizmie nic nie wiedziałam).

– I została pani w „Zdrzadełku”, któremu pani teraz szefuje.

– Jest nas dziś 12 osób. Z Pawłem Kiermaszem jesteśmy najstarsi stażem.

– Różne techniki pani stosuje.

– Ikon jeszcze tylko nie malowałam, a właściwie nie pisałam (bo ikony się pisze). Ale przymierzam się. Tylko że tygodniowy kurs kosztuje ponad 2 tysiące zł. Co prawda książki mam już pokupione, mam połowę farb…

– Czekają.

– Czekają. Trzeba będzie dodać do tych farb jajko i wino – bo maluje się jajkiem i winem.

– Siostry też malują obrazy?

– Nie. Ale jedna jest aktorką teatralną w Kolonii, a druga reżyserem w telewizji w Baden-Baden.

 – Czyli też artystki.

– Mamcia pisała opowiadania, które nawet zostały wydane.

– Ostatnio dostała pani wyróżnienia, m.in. „Uskrzydlony”. Czuje się pani „uskrzydloną”?

– [śmiech] Czy ja wiem?◉

Alicja Szymczak, ur. w 1947 r. w Bielsku, mieszka w Pszczynie, z zawodu technik analityki medycznej. Wraz z mężem Leonem pracowali najpierw w pszczyńskim „Polgazie”, potem w „Odnowie” (mąż był księgowym, pani Alicja pracowała w przychodni przyzakładowej). Mąż zmarł w 2003. Od 1992 r. pani Alicja jest związana z Klubem Plastyków „Zdarzadełko” (tworzą go amatorzy, pasjonaci sztuki). Ukończyła Studium Wiedzy o Sztuce przy Politechnice Krakowskiej pod kierownictwem prof. Wiktora Zina. Brała udział w plenerach i konkursach w kraju i za granicą, zdobywając liczne nagrody. W maju br. została uhonorowana w ogólnopolskim Konkursie Lady D. im. Krystyny Bochenek. Otrzymała także powiatowe wyróżnienie „Uskrzydlony” (dla osób niepełnosprawnych, które są aktywne społecznie). Prace pani Alicji można obejrzeć na stronie www.behance.net/stokrotka.

 

Konkurs SGL Local Press 2019 wsparli:

belka z logo2019 1

 

 

Tagi :

Bez kategorii

Udostępnij