Zapiski z wyprawy na dach świata, czyli oławianin w Pamirze (część 2)

Poszło o całokształt. Dziennikarz mówił o swoim doświadczeniu w robieniu wywiadów telewizyjnych. Potem uczestnicy seminarium w Chorogu mieli przeprowadzić z nim rozmowy, by poćwiczyć warsztat. No i zaczęły się pytania. Głównie o niezależność. O to, dlaczego telewizja rządowa nie pokazuje prawdy.

1 część artykułu

Dziennikarz doświadczony, więc najpierw przyznaje rację: – Tak, jesteśmy telewizją rządową, oni nam płacą, więc robimy to, czego od nas wymagają.
Potem od razu odbija piłeczkę, i to niejedną:
– A dlaczego wy niczego nie zmieniacie? Jak? Jest wiele możliwości, choćby internet. Chcecie być dziennikarzami, a prawie nikt z was nigdy nie był w naszej redakcji, żeby o coś spytać, żeby się czegoś nauczyć. Może 1-2% z was chce tak naprawdę coś zrobić w życiu, a reszta, zamiast się uczyć, tylko pisze pod ławkami te swoje esemesy.

No i się zaczęło. Seminarzystki, bo to jednak głównie dziewczęta, ostro zaatakowały Aliszera. Ostrzeliwany pytaniami, co chwilę był pod ścianą.
– Dlaczego nie chcecie zajmować się naszymi sprawami, tylko trzymacie stronę władzy? Bo tak wygodniej?
– Ależ chcemy. Piszemy o budowie dróg, a komu one służą, jeśli nie narodowi?
– Dlaczego rok temu nie mówiliście prawdy o operacji wojskowej, podczas której snajperzy strzelali do mieszkańców?!
– Też byliśmy pod lufami! Mieliśmy kamery, nie kałasznikowy…

W pewnym momencie zaczynam bronić dziennikarza przed atakami. Wywiad to jednak nie egzekucja. W końcu sami go zaprosiliśmy, do tego jest jeden, a tu wszyscy na niego, i to w obecności zagranicznych gości.
Gdy wyszedł, podchodzi do mnie studentka, by szepnąć:
– Bo wie pan, rok temu, podczas operacji, gdy na ulicach ginęli ludzie, kobiety poszły do tej telewizji, aby przed kamerami wykrzyczeć swoją prawdę. I wyrzucili je. Idźcie stąd, mówili, idźcie!

Daleko

– Czym różni się wywiad od konferencji prasowej? Pierwszy raz w życiu robię zdjęcia. Jak to oddzielać komentarz od informacji? A po co podpis? – słyszeliśmy od studentek wydziału dziennikarstwa w Pamirze. Niektóre były już nawet na trzecim roku.
Z naszej „Powiatowej” zainteresowała seminarzystów przede wszystkim rubryka „ODESZLI”. Że taka miejscowa, że nigdy nie spotkali się z czymś takim, by redakcja dawała nekrologi wszystkim zmarłym. Zauważyli też ilość reklam. Nie mogli uwierzyć, że w małym miasteczku, jak Oława (Chorog ma tyle samo mieszkańców), jest tak dużo lokalnych firm. Po zajęciach, polegających na bardzo dokładnym przeanalizowaniu treści „Powiatowej”, usłyszałem od Naziry: – Powinniście być dumni z tego, co osiągnęliście.
O Wałęsie słyszeli, także coś o „Solidarności”. Generalnie jednak Polska to dla nich bardzo daleko: – To w Europie? A jesteście w NATO? To nie byliście republiką radziecką, jak my?!

Nasze seminarzystki w akcji
Nasze seminarzystki w akcji

Nie wiem

Mam wolne popołudnie, więc od razu wskakuję do malutkiej marszrutki, rodem z pobliskich Chin – jak wszystkie tutaj. I w górę Pamiru, w stronę kirgiskiego Osz. Choć parę, paręnaście kilometrów. Aruz – kierowca – mówi, że te chińskie autka można tutaj kupić za równowartość 15 tys. zł.
Gdy pytałem seminarzystów, co ciekawego mogę zobaczyć w Chorogu, niewiele potrafili mi zaproponować. Przypomniałem sobie jednak, że gdzieś w internecie znalazłem informację o pomniku „Pamir Highway”, czyli jakimś starym samochodzie, który pierwszy przejechał trasę Duszanbe-Osz.
– Tak, jest coś takiego, pokażę przy wylocie z miasta – mówi Aruz. Faktycznie, stary Gaz-AA stoi w krzakach, na zniszczonym postumencie. Ale wokół ani słowa. Żadnej tablicy. Co to? Dlaczego? Po co? Nic. A dla mnie to przecież jedna z najciekawszych rzeczy, jakie mogę zobaczyć w Chorogu! Od razu widać różnicę w ocenianiu i docenianiu lokalności. Kuję więc żelazo, póki gorące.

Pomnik „Pamir Highway”, czyli Gaz-AA
Pomnik „Pamir Highway”, czyli Gaz-AA

Pytam Aruza o nazwę rzeki, przepływającej przez miasto.
– No, jak jej tam? Piandż nie, bo to dalej… – kluczy. – Nie pamiętam.
– A jak się nazywa ten szczyt? – pokazuję najwyższy.
– Nie wiem.
– A ten?
– Też nie wiem, ale się dowiem.

To trochę tak, jakby miejscowy taksówkarz nie wiedział, że Wrocław leży nad Odrą, a Zakopane pod Giewontem. No, ale właściwie to po co mu ta wiedza? Do czego? Turystów, pytających o to, nie ma zbyt wielu, a jemu taka lokalna wiedza widać do niczego nie jest potrzebna. Gdyby pytali i jeszcze płacili, to pewnie co innego… A tak, to po co?

Ale kiedy innego dnia jadę taksówką, już po dwóch minutach wiem od kierowcy, że obecny kurs opium to 80 dolarów za kilogram, marihuana („najlepsza, bo prosto z Afganistanu”) – 500 dolców, a heroina „bang” – 4 tys. zielonych. Ten sam kilogram heroiny kosztuje w Osz, czyli na krańcu „Pamir Highway”, już 10-19 tys. dolarów, by w Moskwie zdrożeć do 35 tys.
Taksówkarz mówi, że niemal w każdym domu poczęstują mnie marihuaną. – Możesz pokurit, dla druziej gratis – zachęca.

Zlewają się

Gwiazdy w Azji Centralnej to osobny rozdział. Może bardziej dla poetów. Niebo wprost spada na głowę. Czyste, rozrzedzone na tej wysokości powietrze i brak silnych źródeł światła – to wszystko okłamuje tak przekonująco, że gwiazdy po prostu wiszą tu niżej. Gdyby nie ciemniejsze zarysy szczytów wokół, można by nawet pomyśleć, że gwiaździste niebo zaczyna się już od płaskiego horyzontu, ale w promieniu setek kilometrów takiego nie ma. To gwiazdozbiory pojedynczych światełek z lepianek, porastających nasadę góry po afgańskiej stronie, zlewają się z tymi, co na niebie.

Mosty

Trochę to trwało, zanim rozpoczęto przywracanie ich pierwotnych funkcji. W pobliżu Chorogu na rzece Piandż są dwa mosty. Jeden w mieście, drugi 15 km dalej. Jednym Afgańczycy raz w tygodniu przechodzą na stronę tadżycką, by handlować. Drugim Tadżycy przechodzą do Afganistanu. Pierwszy z tych przymostowych bazarów, na tzw. terenie neutralnym, chronionym przez uzbrojonych pograniczników, mamy tuż pod oknem. Jednak właściciel hotelu mówi, że afgańskie targowisko zamknięte jest od paru tygodni – po tamtej stronie rzeki były przypadki cholery. Na szczęście w przedostatnim dniu naszego pobytu w Chorogu bazar ponownie otwierają.

Im więcej, tym lepiej
Im więcej, tym lepiej

Dziesiątki objuczonych towarem Afgańczyków rzuciło się przez most, by znów coś sprzedać. Widzę wielkie toboły, z których po chwili wysypują się tanie pakistańskie papierosy, afgańskie czapki, kamienie do ozdabiania oczu, koraliki, a nawet ozdobne egzemplarze Koranu po 50 somoni, czyli prawie 10 dolarów.

I już można handlować
I już można handlować
Kupiec z Afganistanu chętnie pozuje do fotografii
Kupiec z Afganistanu chętnie pozuje do fotografii

To już tylko biznes, choć pewnie na nowo rodzą się znajomości wśród sąsiadów zza rzeki. Znów, po wielu latach, gdy rzeka wyłącznie dzieliła. Obecni użytkownicy bazaru nie mogę tego pamiętać, ale w latach trzydziestych ubiegłego wieku, pewnego dnia wojska radzieckie wkroczyły, zrobiono spis ludności, ustalono granicę na Piandży i… od tej pory nikt już nie mógł jej przekraczać. Kto nie zdążył wrócić z wizyty u urodziny, został na stałe.
W miejscowym muzeum przewodnik tłumaczy, że to Pamircy wcześniej sami zwrócili się do cara, by włączył ich krainę do Rosji. Nie przewidzieli tylko, jak szybko skończą się i car, i bezpieczeństwo, jakie miał im gwarantować.

Kto wie

Tamtejszy powszechny brak najpotrzebniejszych informacji tym razem uderza w nas. Okazuje się, że z Pamiru możemy wracać albo ponownie terenówką, albo… samolotem. Pewnie i polecieć tam też mogliśmy od razu samolotem, ale któż to wiedział? My – nie. Nasi pamirscy partnerzy też nie. Ciągle słyszeliśmy od nich, że lata tylko raz w tygodniu, że kłopoty z pogodą itp. Tymczasem sąsiadka Szamigul z Duszanbe wiedziała coś, czego nie wiedzieli miejscowi. Że jednak lata codziennie, czasem nawet dwa razy, a bilet jest do zdobycia.

Tym razem Musallo, nasz pamirski partner, sprawdza się znakomicie. Mamy bilety. Wprawdzie nie na samolot – bo kapitan, który go pilotuje, jest tylko jeden, i raz w tygodniu musi mieć wolne – ale na… śmigłowiec.
Na lotnisku w Duszanbe, tuż po lądowaniu „naszego” Mi-8MTV-1, słyszę: – Ot, i właśnie przepuściliśmy 8 tys. dolarów.
Tyle kosztuje taki dwugodzinny lot wzdłuż granicy tadżycko-afgańskiej. Samolot AN-28 byłby dużo tańszy. No, ale śmigłowiec bierze 30 osób, zamiast kilkunastu, a i odpoczynek kapitana nie jest bez znaczenia.

Wracamy śmigłowcem
Wracamy śmigłowcem

Jeszcze nie teraz

Życzliwość mieszkańców Pamiru ma teraz dla mnie smak słonej herbaty z mlekiem, surowego, górskiego powietrza, ciepłej lepioszki prosto z pieca, zaangażowania naszych studentów – tego nie da się przecenić. Wracamy, ale na szczęście jest ciąg dalszy. Za parę dni przyjedzie do Polski dwójka seminarzystów z Chorogu, Tuti i Musallo. Zobaczą, jak tu żyjemy, jak pracują redakcje naszych gazet.
– Wkrótce u nas wybory prezydenta, raczej tego samego – mówił mi Musallo podczas pożegnalnej kolacji, jeszcze w Chorogu. – Na razie zapewne niewiele się zmieni, jeszcze nie teraz. Nie jesteśmy gotowi, ale trzeba się przygotowywać. Ktoś musi się uczyć tego, co ma przyjść…

Tekst i fot.: Jerzy Kamiński

Tagi :

Projekty zagraniczne, Tadżykistan, Tadżykistan 2013

Udostępnij