Cykl tekstów nominowanych w konkursie SGL Local Press 2017 w kategorii „dziennikarstwo śledcze i interwencyjne”
Autor: Małgorzata Lichecka, Nowiny Gliwickie
Część I.
Zła wiadomość dla pacjentów. Początek roku w „wojskowym” i GCM zapowiada się dramatycznie: na wielu oddziałach brakuje lekarzy. Wypowiadają umowy, zniechęceni złym zarządzaniem i fatalnymi, ich zdaniem, warunkami pracy.
Gliwickie Centrum Medyczne na krawędzi
29 grudnia 2016 r. był ostatnim dniem pracy oddziału chirurgii dziecięcej. Pacjentów z zaplanowanymi zabiegami odesłano do innych szpitali, więc z chorym dzieckiem będziemy podróżować po Śląsku. Ortopedia także w rozsypce, doświadczeni lekarze złożyli wypowiedzenia, podobnie chirurgia ogólna – tu z kolei wypowiedziano tzw. umowy opt-aut i w lutym 2017 roku nie będzie tam żadnego lekarza dyżurującego.
Ruina z ruiną
Rok 2016 był dla obydwu szpitali trudny: wciąż nie zakończono procedury ich łączenia, bo od roku firma audytorska ocenia szanse powodzenia takiej operacji, biorąc za to niemałe honoraria. Pracownicy ponuro żartują, że ruina połączy się z ruiną, nie rozumieją także, dlaczego miasto upiera się przy takim rozwiązaniu, nie znając rzeczywistej sytuacji. Władze rozmawiają tylko z prezesem, mówią lekarze, a ten pokazuje cyferki, działające jak magia, ale to taka czarna dziura, za którą kryje się tragiczna sytuacja na oddziałach.
Zespół ciągle też słyszy od prezesa: „będzie wspaniale, gdy powstanie nowy szpital”.
– Tylko co z tego, skoro nikt tam nie będzie pracował, bo nie wytrzymamy czterech lat w takich warunkach – dodają lekarze. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że z prezesem się nie dyskutuje, prezesa się wysłuchuje, jeśli w ogóle można go złapać, bo krąży między szpitalami.
W GCM najbardziej znienawidzonym słowem jest „oszczędność”. Prezes Marian Jarosz, wyznawca zasady „nie dam, bo nie mam”, używa go w każdej rozmowie. Ale osoba uhonorowana przez prezydenta Zygmunta Frankiewicza statuetką Gliwickiego Lwa, przyznaną za sprawne zarządzanie, zdaje się nie panować nad coraz gorszą sytuacją.
W izbie przyjęć – czarno od ludzi
W listopadzie 2016 roku w dawnym wojskowym zawieszono działalność oddziału chirurgii, więc ta w GCM stała się jedynym dyżurującym, w trybie ostrym, oddziałem w mieście i powiecie. – Nie jest sobie pani w stanie wyobrazić, co się dzieje na izbie przyjęć! Czarno od ludzi, wszyscy chcą być przyjęci w tej chwili i my to rozumiemy, ale co zrobić, skoro na izbie nie ma lekarza dyżurnego, wszystkie stanowiska są zajęte, na sali operacyjnej cały zespół. Ludzie wściekli, my wściekli, awantury non stop, a prezes mówi, że musimy sobie „przeorganizować” pracę. No szlag nas trafia. To się może skończyć tragicznie, a potem prokurator. Dla lekarza, nie dla prezesa – jeden z moich rozmówców nie kryje oburzenia.
Dlatego w pismach wysłanych do Jarosza domagali się innego stylu pracy, wzmocnienia zespołu przez dodatkowy etat dla dyżurującego lekarza tak, by poprawić bezpieczeństwo pacjentów. Lekarze byli w tej sprawie na rozmowie i usłyszeli, że ich żądania są nierealne, bo wiążą się z dużymi pieniędzmi. – Pracujemy na granicy bezpieczeństwa, nie chcemy tragedii, a pieniądze to nie wszystko. Bardziej chodzi o rozsądne podejście do dyżurów i potraktowanie nas jak partnerów, a nie osoby, które bez szemrania wykonają każdy rozkaz – lekarze są zmęczeni ciągłą szarpaniną i brakiem klarownych informacji.
Byłem naiwny, ale szybko przejrzałem na oczy
Dr Janusz Kowalski, były ordynator chirurgii dziecięcej, gdy zatrudniał się w GCM pięć lat temu, myślał o wielu zmianach, lecz bardzo szybko okazało się, że musi nauczyć się radzenia sobie w warunkach ekstremalnych. – Odkąd pamiętam, a nie jest to problem tylko mojej ordynatury, zawsze były kłopoty kadrowe, o sprzętowych nie wspomnę. Na oddziale mamy 4 lekarzy na etacie i 2 rezydentury: 60 dyżurów miesięcznie – 30 stacjonarnych i 30 pod telefonem. To dużo! Do naszych obowiązków, zgodnie z poleceniem prezesa, należy także zabezpieczenie poradni przyszpitalnej. Dodam, że to dodatkowe zajęcie w innej części szpitala, za które nie pobieramy wynagrodzenia – wylicza Kowalski. Zaciskali zęby i rzeczywiście nauczyli się takiej pracy, ale przez ostatnie półtora roku było już na oddziale bardzo ciężko.
Przyjaciele, dajcie na remont
Dr Kowalski miał plany: remont oddziału, nowa aparatura, organizacja pracy pozwalająca na efektywne leczenie i diagnostykę, każdy pacjent w centrum uwagi. Został ostatni punkt. – Pozostałe bardzo szybko wpadły do kategorii „mrzonka”. Usłyszałem, że nie ma pieniędzy, więc to, co udało się tutaj zrobić, zawdzięczam przyjaciołom, znajomym, rodzinom pacjentów, fundacjom i stowarzyszeniom – dodaje. Na przykład odświeżenie ścian, których nie malowano na oddziale od 15 lat. Kowalski punktuje: Gliwice są jedynym w Polsce oddziałem chirurgii dziecięcej bez sali nadzoru pooperacyjnego z prawdziwego zdarzenia, nie ma także laparoskopu i ramienia C do zabiegów medycznych. Dzieci leżą w warunkach dramatycznych, a na 30 łóżek w oddziale jest jeden prysznic i toaleta w opłakanym stanie pamiętające lata 60. Niestety, kolejne ekipy zarządzających odsuwały kwestie remontowe w czasie, bo były pilniejsze sprawy, więc prezes Jarosz nie jest wyjątkiem.
Nie tak dawno oddział odwiedził syn prof. Zbigniewa Tabeńskiego, założyciela szpitala oraz twórcy pierwszego na Śląsku oddziału chirurgii dziecięcej. Chodził po oddziale, który ostatnio widział 40 lat temu. Uśmiechał się, wspominał, a na koniec dr Kowalski usłyszał „nic się tu nie zmieniło”.
Miasto o tym wie
W ciągu dwóch lat liczba pacjentów stale się zwiększa, niestety, prezes nie chce przyjąć do wiadomości potrzeby minimum dwóch lekarzy dyżurujących. Od 2013 r. obowiązują przepisy, w których wyraźnie zaznaczono, że nie wolno opuszczać oddziału podczas dyżuru, a w GCM ma to miejsce regularnie, bo lekarze kursują między oddziałem a izbą przyjęć. – Więc przymusza się nas do łamania przepisów, próbując wmówić, że w ramach etatu, ale to nieprawda – dr Kowalski zainteresował sprawą konsultanta krajowego ds. chirurgii dzieci, od 1,5 roku regularnie wysyła też pisma do prezesa Jarosza, rady miasta i prezydenta. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. W lutym 2016 r. podczas kontroli PIP wykazano rażące naruszanie regulaminu i łamanie czasu pracy. Prezes Jarosz ma sprawę karną, a 20 lekarzy status pokrzywdzonych.
W maju 2016 r. chirurgia dzieci otrzymała ultimatum: jeśli nie podpiszą klauzuli opt-aut prezes wystąpi do NFZ o zawieszenie oddziału. – Czyli dalej mieliśmy łamać prawo! – dr Kowalski nie chciał wojny, więc jakoś się ustnie dogadali, połatali dyżury, prezes coś obiecał. – Ale dalej było po staremu. Okazało się, że tylko nas zwodził.
To już jest, proszę pani, mobbing
Dr Kowalski podkreśla, że nie mają problemu z pracą, bo ją kochają, ale w sensie organizacyjnym to katastrofa. – To już jest, proszę pani, mobbing, nękanie, brak perspektyw. Dlatego postanowiłem rozstać się ze szpitalem i złożyłem wypowiedzenie, podobnie jak dwójka innych lekarzy. Odniosłem wrażenie, że było to prezesowi na rękę, bo nie musi już sam podejmować decyzji.
Ordynatorzy mówią „nie”
Zanim zawieszenie oddziału stało się faktem, prezes Jarosz zaprosił na rozmowę kilku ordynatorów, proponując przejęcie małych pacjentów na ich oddziały. – To jakieś szaleństwo – komentuje jeden z lekarzy. – Nie wyobrażam sobie leczenia dzieci na moim oddziale, po to są specjalizacje. Kiedy to usłyszeliśmy, powiedzieliśmy „nie”, wtedy szef pokazał nam drzwi – mówi jeden z nich.
Prezes jest tylko jeden
Marian Jarosz pracuje w służbie zdrowia czwartą dekadę, ale dopiero od czterech lat zarządza dwoma szpitalami. Przedtem ze sobą konkurowały – teraz, z niechęcią, muszą współpracować. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że rywalizacja trwa, a prezes umiejętnie rozgrywa tę kartę, skłócając zespoły. Wydarzenia ostatnich miesięcy 2016 roku pokazały, że pracownikom taki styl pracy zdecydowanie nie odpowiada. Ale prezes Jarosz ten wyjątkowy szpitalny stan tłumaczy bardzo prosto: nie o nadmiar obowiązków tu chodzi, a o pieniądze.
30 tysięcy miesięcznie
Jarosz potwierdza: żądania rzeczywiście były. Tylko trzeba je zderzyć z finansami szpitala: utrzymanie jednego dodatkowego lekarza kosztowałoby 30 tysięcy zł miesięcznie, trzech – prawie 100 tys., musiałby więc zwiększyć roczny budżet o 1,2 mln.
– To nie wchodzi w grę – ucina prezes. Pieniądze to jedno, drugie – obciążenie pracą. Zdaniem Jarosza przez trzy kwartały 2016 roku oddział chirurgii był wykorzystywany w 35 proc., czyli „pracowało” 10 łóżek, 20 stało pustych. – I mam na to dowody – dodaje.
Chodzi o szpitalne statystyki: zdaniem prezesa są dni, i to standard, kiedy na oddziale przebywało od 9 do 15 dzieci, ale także takie, gdy było jedno. – To proszę mi powiedzieć, to duże obciążenie pracą czy nie? Na izbie przyjęć chirurg dziecięcy przyjmuje średnio 16 osób, 85 procent to drobne urazy: ugryzienia, stłuczenia, wykręcenia, otarcia. Aktywność lekarza w tej części szpitala kończy się zazwyczaj o godz. 22.00. Później, do rana, pan doktor „dyżuruje”, czyli śpi. Oczywiście zdarzają się sytuacje, podkreślam – nieliczne, kiedy obciążenie pracą jest większe, ale to nie powód do systemowych zmian w zatrudnieniu.
Prezes z niechęcią wspomina pewną październikową wizytę: do GCM przyjechał konsultant krajowy ds. chirurgii dzieci. – Zadał mi zaskakujące pytanie: czy wiem, że ordynator tego oddziału chce złożyć wypowiedzenie. Nie wiedziałem, ale rzeczywiście z początkiem listopada takie pismo otrzymałem – Jarosz słowem nie wspomina o wcześniejszej korespondencji z konsultantem, w której ordynator przedstawiał sytuację oddziału zupełnie inaczej i wskazywał na brak reakcji zarządu szpitala.
Jarosz jest pewien: to był celowy ruch ze strony lekarza. – Złożył wypowiedzenie, bo wygrał konkurs w Rybniku, postępowanie ogłoszono jeszcze w maju 2016 roku, ale pan doktor nie był łaskaw wspomnieć, że do niego przystępuje – wyjaśnia.
Oddział zawieszam. Na trzy miesiące
Po rezygnacji ordynatora ruszyła lawina: na biurku prezesa pojawiały się kolejne wypowiedzenia. Jarosz początkowo próbował rozejrzeć się za chętnymi do pracy, ale ich, jak twierdzi, nie było. – Dlatego, zgodnie z ustawą o działalności leczniczej, byliśmy zmuszeni do wystąpienia o zgodę na czasowe zawieszenie pracy oddziału. Daliśmy sobie trzy miesiące na to, by znaleźć personel i oddział uruchomić. Zawieszenie polega na czasowym nieprzyjmowaniu pacjentów. Ten czas wykorzystamy na remont oddziału. Kiedy pracował, trudno było to rozwiązać – wyjaśnia dr Wojciech Maruszewski, zastępca dyrektora ds. leczniczych w GCM.
Kwiat chirurgii dyktuje warunki
O piśmie złożonym przez lekarzy z oddziału chirurgii ogólnej prezes Jarosz mówi dosadnie: szantaż. – Panowie, w związku z tym, że zawieszono chirurgię w „wojskowym”, na dwa dni przed wyłączeniem tamtego oddziału, złożyli mi tu pismo z żądaniami: dodatkowego lekarza dyżurnego, podniesienia wynagrodzeń do 1,5 średniej krajowej, uproszczenia i wyeliminowania biurokracji w pracy chirurgów. Wprowadzenie dodatkowych lekarzy to wydatek, nie ma na to środków. Przed pismem przyjmowali na izbie przyjęć 9 osób dziennie, a do oddziału średnio dziennie przychodziły 3 osoby z ułamkiem, nie uważam, że to za dużo pracy. Równocześnie oddział chirurgiczny był wykorzystany w 52 proc. Z chwilą, gdy zawiesiliśmy chirurgię w oddziale wojskowym i pacjenci przeszli do GCM, wykorzystujemy go w 74 proc. Wydajność więc wzrosła – tłumaczy.
By sytuację wyjaśnić, prezes zapraszał lekarzy na indywidualne spotkania, proponując rozwiązania systemu wynagradzania wykorzystywane w szpitalu wojskowym. Zdaniem Jarosza jest korzystniejszy, ale nie tłumaczy, na czym ta korzyść ma polegać. – Powiedziałem, że chirurgia jest zawieszona, to za zwiększone obowiązki dam im nagrody. Przeznaczyłem na to 15 tys. za miesiąc. Usłyszałem: „takie grosze nas nie interesują”. Więc będziemy musieli sobie jakoś poradzić.
Po ratunek do rady miasta
Lekarze wiele razy informowali radnych o fatalnym systemie pracy i zarządzania, problemach z obsadami dyżurów, ale pisma pozostawały bez odpowiedzi. Dopiero skandal z zamknięciem chirurgii w wojskowym wyrwał niektórych z letargu. I choć w komisji zdrowia zasiada aż czterech lekarzy, dyskusję o GCM i wojskowym podjęto… miesiąc temu.
Marek Pszonak, przewodniczący Rady Miasta sprawę widzi tak: Gliwickie Centrum Medyczne oraz Szpital Miejski nr 4 (były wojskowy) są aktualnie w trakcie bezwzględnie koniecznych przekształceń organizacyjno-prawnych. Nie ma żadnych wątpliwości, że ich trudna aktualnie sytuacja jest ściśle związana z finansami, którymi one dysponują.
– Od wielu lat gliwickie szpitale są skandalicznie nisko finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, dużo gorzej niż w innych miastach o podobnej liczbie mieszkańców. Kontrakt na pierwsze półrocze 2017 r. jest na poziomie sprzed 10 lat. Od wielu lat nie wzrastała cena punktu szpitalnego, która stanowi zasadniczy element przy wyliczaniu środków finansowych przekazywanych przez NFZ. Gdyby cena punktu szpitalnego wzrastała corocznie przynajmniej o wartość inflacji, przychody GCM byłyby wyższe o około 4,5 miliona zł. Radni bieżącej kadencji wielokrotnie zajmowali się sprawami gliwickich szpitali, oczywiście w ramach swoich kompetencji. Komisja zdrowia i polityki społecznej spotykała się zarówno z zarządami szpitali, jak i z pracownikami. Komisja budżetu i finansów jedno ze swoich posiedzeń odbyła na terenie Gliwickiego Centrum Medycznego, gdzie na miejscu miała możliwość zapoznania się z sytuacją organizacyjną i techniczną GCM. Radni, podejmując decyzje budżetowe, wielokrotnie wspierali wnioski o dofinansowanie gliwickiego lecznictwa zamkniętego. Szczególnie nasza ostatnia decyzja, zatwierdzająca umieszczenie w Wieloletniej Prognozie Finansowej oraz w budżecie miasta na rok 2017 zadania związane z budową nowego pawilonu szpitalnego, będzie miała korzystny wpływ na realizację świadczeń medycznych w naszym mieście. Niemniej mamy świadomość, że jeszcze dużo w kwestii szpitalnictwa jest do zrobienia, zarówno ze strony organizacyjnej, jak i finansowej – radny Pszonak ma już winnych sytuacji w szpitalach. Ale to miasto odpowiada za politykę zdrowotną, a ta zdaje się zajmować miejsce odległe w strategicznych planach zarządzających Gliwicami. Patowej sytuacji kadrowej na pewno nie rozwiąże budowa szpitala, a jeśli chodzi o spotkania z pracownikami, ci ich sobie nie przypominają, nie licząc tych, które wydarzyły się już po awanturze z zawieszanymi oddziałami.
Zbigniew Wygoda (klub radnych PO) cieszy się z rozbudowy GCM, ma jednak wątpliwości, bo nie dostrzega żadnych działań pozwalających na zabezpieczenie funkcjonowania zagrożonych oddziałów. – Co więcej, uważam, że jeżeli sytuacja nie zostanie opanowana, za kilka lat, po wybudowaniu nowego pawilonu, nie będzie miał kto w nim pracować. Mam wrażenie, że brakuje jakiejkolwiek koncepcji funkcjonowania publicznej służby zdrowia, która, w mojej opinii, traktowana jest w Gliwicach trochę jak kukułcze jajo. Jako główny powód problemów podaje się niski poziom finansowania świadczeń przez NFZ, chciałbym zapytać inaczej: czy zrobiono wszystko w zakresie działań zarządczych w obydwu jednostkach? – Wygoda dodaje, że jest załamany zawieszeniem oddziału chirurgii dziecięcej utworzonej przez prof. Tabeńskiego, z którego podręczników sam się uczył.
+++
Część II
Czy gliwickim szpitalom grozi zapaść?
W „wojskowym” i Gliwickim Centrum Medycznym, od 8 maja będących jedną spółką – szpitalem miejskim, lekarze i pielęgniarki zwalniają się lawinowo. Nie wznowił pracy, zawieszony w grudniu 2016 r., oddział chirurgii dziecięcej i nie ma szans, by to się stało.
Zwolnienia za zwolnieniami
Lekarze i pielęgniarki z obydwu szpitali mówią: to zapaść. Lista zagrożonych oddziałów wydłuża się z tygodnia na tydzień. W wojskowym znajdują się na niej: interna (ratuje się ją przejmowaniem lekarzy z kardiologii GCM), chirurgia ogólna (teoretycznie pracuje, ale lekarze buntują się przeciwko systemowi pracy), ortopedia (w zasadzie nie istnieje, bo wszyscy lekarze złożyli wypowiedzenia).
Natomiast w Gliwickim Centrum Medycznym zwolnił się ordynator oddziału wewnętrznego, w kolejce czeka też kilku lekarzy tego oddziału, odeszło dwóch zastępców ordynatora ortopedii, chirurgia ogólna pracuje na granicy bezpieczeństwa, są trudności w obsadzie lekarskiej pediatrii.
– W obydwu szpitalach na izbach przyjęć sceny dantejskie, bo przecież ludzi nie obchodzi, że pracujemy ponad siły. I wcale im się nie dziwimy: chcą takich szpitali, jakich się w serialach naoglądali. A u nas XIX wiek. Personel nie chce być traktowany jak mięso armatnie i nie przyjmujemy do wiadomości, że zależy nam tylko na pieniądzach. Bo tym argumentem grają prezes i miasto. My chcemy godnych warunków pracy i o tym piszemy do władz miasta oraz parlamentarzystów. Ale wątpimy, żeby się nami przejmowali – mówi jeden z lekarzy. Drugi wskazuje na nonszalancką i destruktywną politykę kadrową, a także przekraczanie wszelkich dopuszczalnych norm obciążenia pracą.
– Mam w ręku wyrok sądowy z pozwu zbiorowego, dotyczącego około 20 lekarzy. Dodam, wyrok korzystny dla tych ostatnich: zdaniem sądu, prezes Jarosz dopuścił się łamania prawa pracy i ma zapłacić odszkodowanie – tłumaczy inny lekarz.
Szpital jaki jest, każdy widzi
Od 8 maja 2017 r. „wojskowy” i GCM są jedną spółką – szpitalem miejskim. Przygotowania do tej kuriozalnej fuzji trwały prawie dwa lata. Kuriozalnej, bo do szpitala mniejszego („wojskowy”) przyłączył się większy (GCM). Prezes Marian Jarosz tłumaczył ten ruch „korzystniejszym systemem wynagradzania w szpitalu wojskowym”, jednak nikt nie wie, co kryje się pod tym stwierdzeniem.
Na jednym biegunie szpitalnej rzeczywistości nowe pracownie hemodynamiki, oddane właśnie w GCM, na drugim – obrazek z życia szpitala wojskowego: nieczynna winda na chirurgii, w jednej z remontowanych sal ściany tylko zagruntowane, bo na farbę nie starczyło pieniędzy, zdjęcia rentgenowskie przy łóżkach można robić, ale nie ma ich gdzie wywołać – pracowania rozpada się ze starości, popsuł się rektoskop w poradni i jest tylko stary, którego nikt od dawna nie używa, a pod gips ładuje się watę, bo żałuje się pieniędzy na podkłady z prawdziwego zdarzenia.
Szpitale mają długi, łącznie około 6 mln zł, a połączenie, zdaniem Jarosza, pozwoli zaoszczędzić, tylko nie wiadomo, na czym, bo nie ma jeszcze żadnej strategii pracy nowego podmiotu.
W urzędzie doskonale wiedzą o złej sytuacji w szpitalach. Ale nie zanosi się na jakiekolwiek zmiany, bo miasto jest przekonane, że nie żałuje na nie pieniędzy. Winą obarcza system, czyli ministerstwo oraz NFZ, i nie widzi niczego nagannego w polityce prezesa Jarosza. Radni z komisji zdrowia, do których wielokrotnie zwracali się lekarze, zapoznali się z sytuacją, obiecali też przygotowanie w styczniu 2017 r. medycznego okrągłego stołu. Do dziś się nie odbył.
Przywróćcie nam chirurgię dzieci
Sprawy w swoje ręce wzięli za to pacjenci i postanowili walczyć o przywrócenie oddziału chirurgii dziecięcej. Zawieszono go w grudniu 2016 roku po tym, jak odeszli wszyscy lekarze. Jarosz twierdził wówczas, że to nie problem i szybko znajdzie nowych, na przykład świeżo upieczonych absolwentów Uniwersytetu Medycznego. Ale nikt się nie zgłosił. Z dnia na dzień prawie 40 tys. dzieci zostało bez opieki medycznej, a rodziców informowano, że mogą pojechać do Zabrza, Rybnika czy Chorzowa. Tak jak Beatę Kaniowską. Jej syn przeciął udo, bardzo krwawiło, pojechała więc do GCM. Tam dowiedziała się, że musi jechać gdzieś indziej, wsiadła w samochód i ruszyła w drogę. Ale postanowiła, że tak sprawy nie zostawi i przygotowała petycję do władz miasta, a konkretnie do Krystiana Tomali, zastępcy prezydenta, odpowiedzialnego za służbę zdrowia. Podpisy zbierano przez dwa miesiące.
– Rozmawiałam z bardzo różnymi ludźmi i tak to już jest, że nasza świadomość wzrasta, gdy dojdzie do przykrego zdarzenia. Z petycją byłam także w szkołach. W wielu usłyszałam, że nie mogę jej zostawić – tłumaczy Kaniowska. Pod petycją podpisało się prawie 700 osób i lada dzień trafi ona na biurko urzędników.
Radiowa będzie walczyć. Nie chce do miasta
Spółka Vito-Med (szpital przy Radiowej) znalazła się poza szpitalną siecią, a ostatnie tygodnie są dramatyczną walką o byt. – Zabrakło jednego oddziału – mówi Przemysław Gliklich, prezes spółki i dodaje, że przez ostatnie lata ciężko pracowali na ministerialną akredytację oraz certyfikaty ISO. Zainwestowali również w budynek (3 mln zł ), aparaturę (1,8 mln), dostosowali Radiową i ZOL przy Kozielskiej do wymogów Sanpiedu, walczyli z NFZ w sądach i udało się odzyskać 1,8 mln z tzw. nadwykonań.
– Przez 10 lat urabialiśmy się po łokcie i okazało się, że niepotrzebnie, bo to, co zrobiliśmy, już się nie liczy. Jedną ministerialną decyzją lata naszej pracy znalazły się w koszu – Gliklich nie kryje rozgoryczenia. Vito-Med to inny pomiot niż dwa pozostałe szpitale, których głównym i jedynym udziałowcem jest miasto. Na Radiowej zarządzają pracownicy – lekarze i nikt nie ma wątpliwości, że szpital musi funkcjonować.
Gliklich pukał do wielu drzwi i wszędzie słyszał to samo: że neurologia i udarówka są ważne, lecz takich szpitali jest na Śląsku bardzo wiele, więc nikt niczego obiecać nie może. Tyle dowiedział się w NFZ.
W Vito-Medzie rozważano różne scenariusze, z których ostatecznie wyklarowały się dwa: połączenie z jednym z miejskich szpitali albo przystąpienie do konkursu o kontrakt. Obie obarczone dużym ryzykiem. Co do połączenia, w grę wchodziło Gliwickie Centrum Medyczne, ale jeszcze jako samodzielny podmiot. Po 8 maja stało się jasne, że tę koncepcję trzeba zweryfikować.
– Spotkaliśmy się z władzami miasta, był też pan Jarosz, przedstawiono go jako naszego przyszłego pracodawcę. Rozmawialiśmy o sprzedaży udziałów, chcieliśmy poznać strategię miasta, plany, konkretne rozwiązania, a także dowiedzieć się, jak będzie wyglądała nasza praca w nowym szpitalu. Nikt z obecnych na spotkaniu nie potrafił nam na te pytania odpowiedzieć – mówi dr Małgorzata Dziedzic, dyrektor ds. leczniczych spółki.
Druga ścieżka, czyli kontraktowanie, również rodzi wiele wątpliwości. Do podziału między śląskie szpitale spoza sieci jest 9 proc. środków i walka o pieniądze będzie bardzo zacięta.
Decyzję o przyszłości Vito-Medu miała podjąć rada nadzorcza spółki. Obradowała przez dwa dni. – Ostatecznie wybraliśmy wariant z konkursem, ale tylko na neurologię i udary, bez interny. Nie będziemy sprzedawać udziałów miastu. Podejmiemy ryzyko, a naszymi atutami są akredytacji i długoletnia obecność na rynku medycznym – tłumaczy dr Dziedzic.
Przed spółką gorący okres: konkurs zostanie ogłoszony do 28 czerwca, do 20 lipca szpitale mają czas na składania ofert, rozstrzygnięcie – 25 sierpnia.
– W tym roku nie mamy urlopów – podsumowuje Gliklich.
Część III
Czarny scenariusz dla szpitala miejskiego: od lipca może nie przyjmować pacjentów
W szpitalu miejskim katastrofa organizacyjna i lecznicza. Na oddziałach brakuje lekarzy i pielęgniarek, część wypowiedziała umowy dotyczące dyżurów, inni złożyli wypowiedzenia. W byłym „wojskowym” nie pracuje ortopedia, lada dzień ten oddział stanie również w Gliwickim Centrum Medycznym. Miasto nie reaguje i uważa, że szpital jest dobrze zarządzany.
Bilans otwarcia dla nowej szpitalnej spółki jest dramatyczny: w obydwu szpitalach zamieszanie administracyjne i kryzys kadrowy: personel, zniechęcony latami rządów prezesa Mariana Jarosza, zwalnia się. Dodatkowym bodźcem są nowe, ujednolicone, zasady wynagradzania, niekorzystne dla pracowników byłego Gliwickiego Centrum Medycznego. Już od lipca, a nie, jak zapewniano, od października, pracują zgodnie z regulaminem obowiązującym w byłym „wojskowym”.
Taka piękna katastrofa
-Wszystko stoi na głowie – mówią wściekli pracownicy. I dodają, że nowe umowy są pogwałceniem wcześniejszych uzgodnień. – Nie dość, że przez ostatnie lata notorycznie łamano prawo pracy, to teraz oszczędza się kosztem ludzi. Ale taka polityka prezesa i miasta ma krótkie nogi – lekarze mówią „nie” i zwalniają się, a nowi nie przychodzą, bo w mieście i regionie aż huczy o tym, co dzieje się w Gliwicach.
Scalanie wygląda jak rozwalanie: codziennie na liście zagrożonych oddziałów pojawiają się nowe. Nie ma ortopedii w „wojskowym”, a dla zamaskowania sytuacji zarządzono remont, chirurgia pracuje na granicy bezpieczeństwa, od lipca na ortopedii w GCM zostaje jeden lekarz (pozostali wypowiedzieli dyżurowanie), nie będzie interny (zwolnienia), nie ma i nie będzie chirurgii dziecięcej, choć prezes utrzymuje lekarza z tego oddziału, wypowiedzenia złożyły pielęgniarki z bloku operacyjnego, ważą się losy nowo otwartego oddziału kardiologii inwazyjnej. I tu ciekawostka: prezes Jarosz mógł podjąć decyzję o jego uruchomieniu już dwa lata temu, wtedy szpital zarabiałby na tej dochodowej dziedzinie. Dziś nie ma na to szans, bo konkurencja jest zbyt duża.
Miasto: nie widzimy, nie słyszymy, nie reagujemy
Od kilku tygodni usiłowaliśmy zapytać prezesa Jarosza o przyszłość szpitala, ten jednak unika odpowiedzi. Interesowało nas, które oddziały połączy, a które zlikwiduje, jak wygląda codzienne funkcjonowanie do czasu uzyskania nowego kontraktu, ilu lekarzy zamierza zwolnić po rocznym okresie zamrożenia ruchów finansowo-kadrowych, ilu będzie miało zmienione warunki wynagradzania. Chcieliśmy także poznać strategię pozyskiwania lub zatrzymania pracowników, dowiedzieć się, dlaczego z „wojskowego” znika oddział ortopedyczny i wyjaśnić powód ucieczki lekarzy. Interesowała nas likwidacja chirurgii dziecięcej, która nie odbyła się, jak informowali prezes i miasto, za sprawą NFZ , a dlatego, że zmanipulowano informację, nie podjęto kroków, by zatrzymać lekarzy i ratować oddział.
Zadaliśmy więc te pytania prezydentowi Zygmuntowi Frankiewiczowi. W jego imieniu odpowiedział rzecznik Marek Jarzębowski. – Po połączeniu szpitali, Gliwickiego Centrum Medycznego oraz szpitala nr 4, nie ma na najbliższy czas planów likwidacji oddziałów. Do momentu podpisania nowego kontraktu, tak jak codziennie do tej pory, szpital będzie przyjmował i leczył pacjentów. Nie zamierzamy zwalniać lekarzy, a przyjęcia będą odbywały się zgodnie z zapotrzebowaniem oddziałów. Ruchy kadrowe, nie tylko wśród kadry lekarskiej, są rzeczą normalną. Zwolnienia i przyjęcia odbywają się stale. Odczucia personelu szpitalnego co do warunków pracy są sprawą subiektywną i niejednokrotnie wynikiem porównania z jednostkami, które z różnych powodów są lepiej sytuowane niż nasz szpital. Według uzyskanych informacji, nie ma zagrożeń w funkcjonowaniu wymienionych oddziałów. Nie przewiduje się likwidacji chirurgii dziecięcej – zgodnie z prawdą lekarze złożyli wypowiedzenia i zgodnie z prawem ich umowy wygasły. Równocześnie szpital czynił i czyni starania pozyskania lekarzy tej specjalizacji. O ile nie zostaną zatrudnieni, oddział będzie wygaszony – wyjaśnia rzecznik.
Klub radnych Platformy Obywatelskiej przygotuje wniosek o odwołanie kierownictwa szpitala.
Zapewnili o tym dr Ewa Potocka i dr Zbigniew Wygoda, radni i członkowie komisji zdrowia. – Kilka razy uczestniczyliśmy w spotkaniach z panem prezesem i prezydentem, byli nawet parlamentarzyści, ale ani razu nie uzyskaliśmy odpowiedzi na pytanie dotyczące trudnej sytuacji szpitali. Zamiast tego zasypano nas danymi, być może wiarygodnymi, ale bez szans na weryfikację – mówi Potocka, przewodnicząca komisji zdrowia. Wygoda zaś jest zdania, że jeśli nowa spółka nadal będzie zarządzana w ten sposób, dojdzie do tragedii. – Dlatego, jako klub radnych, planujemy złożenie wniosku do prezydenta miasta, organu nadzorczego spółki i kształtującego politykę zdrowotną, o zmianę sposobu zarządzania, łącznie z kadrą kierowniczą – tłumaczy. Jednak radni nie precyzują, kiedy to wszystko nastąpi.
Związki zawodowe mówią „nie” i zgłaszają votum nieufności dla prezesa Jarosza.
– Spółka zarządzająca szpitalem praktycznie nie zapewnia ciągłości pracy personelu i opieki medycznej. A pismo wysłane do zarządu regionu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy to nasze votum nieufności – wyjaśnia dr Anita Rogalska, szefowa związków zawodowych lekarzy z byłego szpitala „wojskowego”. Pismo informujące o sytuacji oraz działaniach związkowców z Gliwic przesłano również do prezydenta, przewodniczącego rady miasta, rady nadzorczej i prezesa szpitala. – Nie będzie można się teraz uchylać od problemu – dodaje Rogalska.
Szefowa związków potwierdza złą sytuację w szpitalach: w „wojskowym” nie pracuje ortopedia, więc bardzo szybko ogłoszono remont oddziału, nie wypełniono także listy czerwcowych dyżurów, a to oznacza brak ciągłości pracy. 30 maja w GCM, na ortopedii, wypowiedziano umowy dyżurowe, więc i tam nie będzie lekarzy. – A to dla NFZ niedotrzymanie warunków kontraktu, więc może się okazać, że fundusz wstrzyma wypłaty i zerwie kontrakt – dodaje Rogalska.
Z krytyką lekarzy spotyka się także wprowadzany od lipca równoważny system wynagradzania. A to ma znaczenie dla bezpieczeństwa chorych. Związki nie doczekały się obiecanego w styczniu 2017 roku okrągłego medycznego stołu. Zamiast tego, z drugiej ręki, dowiedziano się o spotkaniu z parlamentarzystami. A przecież to lekarze są stroną, która ma wiele do powiedzenia. I właśnie to robią, informując o utracie zaufania do prezesa.
Część IV
Jak niszczy się szpitale w Gliwicach
Od 4 lipca w szpitalu miejskim oddziały ortopedii bez lekarzy. Lekarze złożyli wypowiedzenia. To votum nieufności dla zarządu spółki, która nie radzi sobie z organizacją pracy. Także efekt katastrofalnej polityki kadrowej, finansowej i łamania prawa pracy. Wprawdzie mediacji w tej sprawie podjęły się związki zawodowe, ale okazało się, że mimo obietnic ze strony prezesa spółki, nie znalazł on czasu na spotkanie. – Czekaliśmy na sygnał i po raz kolejny uwierzyli w zapewnienia prezesa, który nie zdaje sobie chyba sprawy z zagrożenia zdrowia mieszkańców – mówi dr Anita Rogalska, szefowa związków. Ortopedzi z dawnego „wojskowego” wysłali pisma z opisem sytuacji i uzasadnieniem swoich decyzji. Wynika z nich, że nie godzą się na proponowane rozwiązania forsowane przez zarząd szpitala, gdyż są one zagrożeniem dla bezpieczeństwa pacjentów. Pisma otrzymali prezydent, przewodniczący rady miasta, naczelnik wydziału zdrowia, radni z komisji zdrowia.
W dawnym Gliwickim Centrum Medycznym również krytyczna sytuacja na ortopedii, nie pracuje przychodnia przyszpitalna zaś na oddziale część lekarzy się zwolniła i bardzo prawdopodobne, że przestanie on przyjmować pacjentów. – Nawet nie chcemy o tym myśleć, bo przecież szpital działa w trybie ostrym. I co z nagłymi przypadkami, wypadkami, złamaniami? Czy decydenci naprawdę nie pojęli grozy sytuacji i wciąż będziemy słyszeć, że lekarzom chodzi o pieniądze. Czekamy aż ktoś umrze bez opieki? Na totalną katastrofę? – mówi jeden z lekarzy.
W przedstawionej 27 czerwca przez NFZ sieci szpitali nie znalazła się spółka Vito Med przy ul. Radiowej. Chociaż niemal do końca szef śląskiego oddziału zapewniał, że nie wyobraża sobie Gliwic i powiatu bez neurologii i oddziału udarowego, okazało się, że były to tylko słowa. – Będziemy startować w konkursie i walczyć o kontrakt. Będziemy się także odwoływać, aż do skutku, od decyzji ministerstwa. I wykorzystamy do tego wszystkie możliwe ścieżki prawne – podkreśla Przemysław Gliklich, prezes Vito Med.
Mieszkańcy zaniepokojeni sytuacją gliwickich szpitali, szczególnie brakiem chirurgicznej opieki nad najmłodszymi, organizują marsz. Obywatelska akcja w trosce o zdrowie mieszkańców już 29 czerwca o godz. 15.30. Władze miasta nie przyjmą organizatorów, bo zastępca prezydenta ma już inne zajęcia. Proponują za to spotkanie w innym terminie i złożenie petycji w biurze podawczym.
Natomiast organizatorki marszu otrzymały pismo, sygnowane przez prezesa szpitala i przewodniczącą rady nadzorczej, dotyczące „prośby o wznowienie działalności chirurgii dziecięcej”. – To kuriozalna odpowiedź. Czy władza uważa nas za idiotów nie umiejących kojarzyć faktów? Takie pismo świadczy o lekceważeniu mieszkańców – mówi Beata Kaniowska, autorka petycji w sprawie ratowania chirurgii dzieci.
W dokumencie, który w całości publikujemy, napisano między innymi, że oddział, wbrew pogłoskom, nie został zamknięty a czasowo zawieszony z przyczyn od szpitala niezależnych. Tylko jak nazwać decyzje prezesa Mariana Jarosza, który od momentu, gdy objął funkcję oszczędzał na oddziale, zwodził w sprawie remontów, akceptował pracę lekarzy ponad normę. To są właśnie przyczyny zależne od szpitala, które wpłynęły na dramatyczną decyzję lekarzy, związanych z tym oddziałem od lat. I nie zadziałało tu, jak chce Jarosz „prawo swobody do rozwiązania umów” a fatalna polityka kadrowa i brak umiejętności zarządczych.
Autorzy pisma podnoszą, że wciąż poszukują lekarzy – chirurgów dziecięcych, ale „pewną barierą są oczekiwania finansowe kandydatów, których podmiot leczniczy nie może spełnić”. I nie spełni, bo żaden lekarz nie zgodzi się na niedopracowane i niepewne zasady wynagradzania, chaos organizacyjny i pracę pod wojskowym butem.
Na koniec prezes Jarosz i przewodnicząca rady nadzorczej udowadniają, że gliwickie dzieci są pod opieką ” w ramach metropolii”, a zapewniają ją szpitale w Zabrzu, Chorzowie i Katowicach.
Rozmowa z Beatą Kaniowską i Martyną Goriln – Wasyłenko, organizatorkami marszu w obronie chirurgii dziecięcej z gliwickiego szpitala miejskiego.
– Jak oceniają panie decyzję zarządu szpitala dotyczącą likwidacji oddziału?
– Ciężko było uwierzyć w to, że tak istotny i potrzebny oddział został zamknięty. Uważamy, że to skandal.
– Jakie szkody może przynieść mieszkańcom miasta taka decyzja?
– Przede wszystkim brak pomocy w nagłych sytuacjach, które wymagają chirurga. Prosty przykład: nie posiadam samochodu, moje dziecko uległo wypadkowi i potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarza. W takim momencie nie mogę udać się z dzieckiem do szpitala w Gliwicach, bo zwyczajnie nie ma gdzie. Jeśli będzie to godzina nocna, tym bardziej nie wyobrażam sobie dojazdu do Zabrza. Co mam wtedy zrobić? Zadzwonić po karetkę? To nie jest taksówka. Mieszkańcy Gliwic nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji, dopóki nie spotka ich nieszczęście.
– Władze kompletnie nie reagują na katastrofalną sytuację w szpitalach, twierdząc, że to normalne i do takich sytuacji dochodzi na co dzień.
– Nie rozumiemy dlaczego w mieście takim jak Gliwice, gdzie prezydent jest w czołówce najlepszych prezydentów według różnych rankingów, władze nie reagują na tę sytuację. Nie rozumiemy, jakim cudem miasto stać na halę za miliony, a na rzeczywiste potrzeby mieszkańców nie ma pieniędzy! Nie, to nie jest normalne i właściwie każda osoba, z którą rozmawiamy na ten temat, jest oburzona.
– Kogo zapraszają panie na marsz?
– Wszystkich. Zapraszamy wszystkich mieszkańców powiatu gliwickiego na nasz marsz. Wszystkich , którym zależy na zdrowiu i życiu dzieci. Bo w takiej sytuacji życie dzieci jest zagrożone. Czas dojazdu do Zabrza może być ich ostatnim czasem w życiu. To naprawdę bardzo poważna sprawa. I tu wielka prośba do osób należących do partii i ruchów społecznych, aby przyszli „NO LOGO”. Nie bierzcie swoich sztandarów czy znaczków, obojętnie za kim stoicie. Przyjdźcie jako mieszkańcy Gliwic, bez nalepek i tytułów. Jedyne logo, na które tego dnia się godzimy to związkowe pielęgniarek i lekarzy, dla których też idziemy, aby ich wesprzeć.
– Jak lekarze i pielęgniarki odnoszą się do tej inicjatywy?
– Z naszych informacji wynika, że są bardzo zadowoleni z tego, że obywatele biorą sprawy w swoje ręce. Chętnie rozmawiają i pytają o marsz a także o to, czy mogą przyjść ze swoimi sztandarami związkowymi. Uważamy, że pracownicy służby zdrowia potrzebują naszego wsparcia, bo ich prawa są deptane.
– Adresatem petycji jest Krystian Tomala, zastępca prezydenta Gliwic – jakich reakcji ze strony władz spodziewają się organizatorzy marszu?
– Niektórzy twierdzą, że władze miasta nie są odpowiedzialne za tę sytuację. Nie zgadzamy się z tym. My, jako suweren, możemy kierować petycję do władz miasta, mamy takie prawo. w ciągu miesiąca musimy mieć odpowiedź w jaki sposób petycja zostanie rozpatrzona. Władze miasta, według prawa, mają obowiązek zapewnienia naszym dzieciom godnej opieki zdrowotnej. Tak zapisano między innymi w konstytucji RP, w art. 68 . Więc do kogo innego możemy udać się po pomoc i działania w tej sprawie? Pan Tomala telefonicznie poinformował, że nie spotka się z nami tego dnia, bo ma ważniejsze sprawy. Cóż jest ważniejsze od życia dzieci? My nie chcemy wytłumaczeń władz, chcemy chirurgii dziecięcej w Gliwicach!
– Przygotowania logistyczne – czyli ulotki i plakaty .
– Jeśli chodzi o ulotki to drukujemy i roznosimy w miarę naszych możliwości. Na własny koszt z pomocą znajomych. Tu, bardzo chciałabym podziękować Marcinowi Samulewiczowi za pomoc. Zawierają plan zgromadzenia i przemarszu oraz krótki opis sytuacji . Marsz dla chirurgii dziecięcej to nasze główne hasło. Ale znajdą się i inne, dobitniejsze: „Chcemy szpitali, nie drogiej hali” i „Nie ma szpitali, lecz się na hali”. Każdy może przynieść swój transparent, byleby był cenzuralny i apartyjny.
Część V.
Czarna godzina dla szpitala miejskiego – pacjenci są wściekli
Marian Jarosz, prezes szpitala miejskiego, złożył rezygnację, ale miasto jej nie przyjęło. Nieoficjalnie mówi się, że władze chcą utrzymać Jarosza na stanowisku ze względu na planowane w najbliższym czasie ogłoszenie przetargów związanych z budową nowego szpitala.
„Nie chcemy hali, chcemy dobrze zarządzanych szpitali” – to jedno z haseł marszu w obronie zawieszonego oddziału chirurgii dzieci gliwickiego szpitala miejskiego. 29 czerwca ulicami miasta przeszło ponad sto osób, przeważnie mam z dziećmi, beneficjentów decyzji prezesa Mariana Jarosza.
Oddajcie nam chirurgię dzieci
– Jesteśmy wkurzone, że lekceważy się małych pacjentów, odsyłając nas do innych placówek. Martwi nas także brak reakcji miasta. Czyżby urzędnikom nie zależało na zdrowiu mieszkańców? – pyta pani Marta, która przyszła na marsz z malutkim dzieckiem.
Oddział z ponad 40-letnią tradycją, zatrudniający oddanych i profesjonalnych lekarzy, zawieszono w grudniu 2016 r. Była to decyzja prezesa ówczesnego Gliwickiego Centrum Medycznego. A stało się tak dlatego, że lekarze, zniechęceni złą polityką zarządu szpitala i ustawicznym łamaniem prawa pracy, złożyli wypowiedzenia. Prezes Jarosz nie widział problemu, wiedząc, że „znajdą się inni”. Ale tak się stało, więc oddział nie wznowi pracy, a miasto zostało bez opieki chirurgicznej dla najmłodszych.
W kwietniu 2017 roku Beata Kaniowska, po swoich doświadczeniach ze zranionym synem, przygotowała petycję do władz miasta, apelując o przywrócenie oddziału. Podpisy zbierano do końca czerwca, można to było zrobić także w czasie marszu. Organizatorki, Martyna Gorlin-Wasyłenko i Beata Kaniowska, wierzą w ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa i twierdzą, że takie akcje jak „Marsz dla chirurgii dzieci” są ważnym sygnałem dla władz miasta i szpitala. – Nie zgadzamy się na politykę rujnującą szpitale i marsz był votum nieufności dla takich działań – mówią organizatorki.
Uczestnicy marszu przeszli ulicami śródmieścia pod urząd miejski – tam chciano przekazać petycję urzędnikom, ale nikt z nich się nie pojawił. Organizatorki złożyły ją więc w biurze podawczym. – Jestem zadowolona, że gliwiczanie zdecydowali się z nami pójść, choć liczyłam, że będzie nas więcej. Mam nadzieję, że władze miasta, które są głuche na głos obywateli, opamiętają się. Jeśli będzie trzeba, pójdziemy znowu. Takie inicjatywy społeczne są bardzo ważne. Podczas marszu część gliwiczan pokazała, że chce walczyć o godną opiekę zdrowotną i myślę, że będzie nas więcej. Jestem pewna, że osoby, które wcześniej podpisały petycję, były z nami duchem, bo, z różnych przyczyn, nie mogły zjawić się osobiście. Bardzo przykry jest stosunek władz do mieszkańców Gliwic. Nie ma między nami żadnego dialogu, a tylko dzięki niemu możemy dojść do porozumienia – tak podsumowała marsz Gorlin-Wasyłenko. Kaniowska dodała, że liczy się to, iż petycję złożono i otwarcie mówi się o problemie gliwickiej służby zdrowia.
Fundusz dementuje
Miasto wielokrotnie wskazywało „winowajcę” złej sytuacji w gliwickich szpitalach. Urzędnicy, w tym prezydent, mówili, że NFZ źle traktuje Gliwice. Śląski oddział NFZ wyjaśnia: do zadań Narodowego Funduszu Zdrowia należy m.in. przeprowadzanie konkursów ofert, zawieranie umów o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej, rozliczanie i monitorowanie ich realizacji oraz finansowanie świadczeń opieki zdrowotnej. „Fundusz nie odpowiada za organizację udzielania świadczeń opieki zdrowotnej w placówkach. Ponadto, jeśli szpital nie zgadza się kwalifikacją do niewłaściwego poziomu systemu zabezpieczenia lub niewłaściwego wskazania profili systemu zabezpieczenia, zakresów lub rodzajów, może wnieść protest do dyrektora oddziału wojewódzkiego funduszu”, czytamy w oświadczeniu zamieszczonym na stronie internetowej śląskiego oddziału NFZ.
Złamiesz nogę, jedź, gdzie chcesz
Sytuacja w byłym Gliwickim Centrum Medycznym zmienia się dynamicznie: od 5 lipca nie pracuje oddział ortopedyczny, więc osoby z urazami odwożone są do Zabrza i Rybnika. Tam z kolei na izbach przyjęć sceny dantejskie. Prawdopodobnie od 1 sierpnia przyjmowanie pacjentów zawiesi interna – na oddziale został tylko jeden lekarz. Dramatyczna sytuacja także w izbie przyjęć, gdzie nie ma pielęgniarek. Podobnie jak na chirurgii ogólnej i kardiologii. W byłym wojskowym także źle – na ortopedii nie ma obsady dyżurowej.
Zapytaliśmy Marka Jarzębowskiego, rzecznika prezydenta Gliwic, jakie konsekwencje w stosunku do Mariana Jarosza, prezesa szpitala miejskiego, który dopuścił do sytuacji zagrożenia jego funkcjonowania, wyciągnie miasto i czy zostanie on odwołany ze stanowiska.
– Miasto podjęło olbrzymi wysiłek, by uporządkować sytuację w gliwickich szpitalach, co oznacza de facto uratowanie ich bytu. Spłaciło wielomilionowe długi placówek, finansuje remonty i zakup specjalistycznego sprzętu, rozpoczęło proces zmierzający do budowy nowego budynku szpitalnego kosztem ok. 150 mln zł. Proces koniecznych przekształceń jest na ukończeniu. Prezes Marian Jarosz wykonał gigantyczną pracę, czego efektem jest między innymi zakwalifikowanie Szpitala nr 4 do sieci szpitali na II poziomie referencyjnym, jako jednej z 13 placówek w województwie śląskim. Zapewnia to finansowanie szpitala przez NFZ do 2021 r. Trudności, skutkujące czasowym zawieszaniem funkcjonowania oddziałów, w tym chirurgii dziecięcej, są efektem żądań płacowych, których szpital z powodu dotychczasowego, niezmienionego od 10 lat, niskiego poziomu finansowania przez NFZ nie jest w stanie spełnić. Nie rozumiem więc pytania. Nie ma powodów do sugerowanych rozwiązań – wyjaśnia rzecznik.
Prezes Jarosz nie wykonał gigantycznej pracy związanej z zakwalifikowaniem się szpitala do sieci, bo ten znalazłby się w niej bez trudu. Nie jest również prawdą stwierdzenie dotyczące żądań płacowych, choć to dla władz wygodny i często podnoszony argument, mający usprawiedliwić mizerię zarządczą. Żaden z członków zarządu miasta nie zadał sobie trudu i nie spotkał się z lekarzami czy pielęgniarkami, którzy od wielu miesięcy o to zabiegali, chcąc uzmysłowić władzom, z jaką szpitalną rzeczywistością faktycznie mają do czynienia.
Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, na ubiegłotygodniowym walnym zgromadzeniu w szpitalu miejskim Jarosz złożył dymisję, ale właściciel, czyli miasto, jej nie przyjął. To zła wiadomość dla lekarzy i pacjentów.
Ramka;
Tak rodzice komentowali decyzję szpitala o zawieszeniu oddziału chirurgii dzieci:
Małgorzata: W kwietniu moje dwie małe córki miały wypadek. Wiozłam je z Rachowic do Gliwic, gdzie, niestety, nie było możliwości udzielenia im pomocy. Musiałam jechać do Zabrza, które od mojej miejscowości jest oddalone o 45 km.
Paulina: Inne placówki są przepełnione i daleko, co przy cierpiących dzieciach ma duże znaczenie.
Monika: Z dwójką dzieci jeździłam po szpitalach, żeby uzyskać pomoc. Dziecko z ogromnym bólem odesłano z Gliwic. Kilka godzin poza domem. Skandal.
Ewa: Mam czworo dzieci, więc czterokrotnie większe ryzyko urazu lub nagłej choroby, a nikt w rodzinie nie prowadzi. Już dwa razy od zamknięcia oddziału w Gliwicach musiałam liczyć nocą na pomoc obcych ludzi, żeby dostać się na najbliższy dyżur. Tym razem nie były to groźne przypadki, a transport się znalazł, ale następnym razem niekoniecznie możemy mieć tyle szczęścia. To tylko nasz przypadek, a mieszkamy w samych Gliwicach. Myślę, że jeszcze więcej mogą mieć do powiedzenia rodzice z miejscowości położonych dużo dalej od najbliższego oddziału w Zabrzu – ci z Pyskowic, Toszka, Pławniowic. Proszę zważyć na fakt, że stamtąd bez samochodu w ogóle nie ma możliwości dojazdu do Zabrza czy jeszcze dalej komunikacją miejską, tym bardziej w godzinach nocnych, a do bólu brzucha czy upadku niemowlęcia z łóżka karetka nie przyjedzie, dopóki dziecko kontaktuje… Życzę panu podjęcia właściwych kroków, żeby nie musiał pan mieć na sumieniu zdrowia lub życia czyjegoś dziecka.
Paweł: 200-tysięczne miasto bez oddziału chirurgii dziecięcej to wstyd i kompromitacja władz, niedopuszczalne zaniedbanie, żeby pozbawiać ludzi podstawowej opieki lekarskiej dla dzieci, narażać rodziny na dodatkowe koszty związane z dojazdem do miejscowości ościennych. Władze miasta ponoszą za ten stan rzeczy odpowiedzialność moralną.
Część VI.
Miasto wciąż bez ortopedii i chirurgii dzieci Dla prezydenta i jego radnych to nie problem.
Szpital miejski to zaorane pole
Połajanki i krzyki na wypowiadających się podczas sesji lekarzy, rozliczanie radnych PO z zaangażowania w sprawę szpitali, stronniczość wiceprzewodniczącego RM Marka Kopały, który ewidentnie działał na korzyść władzy, blokując udzielanie głosów radnym opozycji. Dramatyczne wypowiedzi lekarzy prezentujących rzeczywistą, a nie naginaną do potrzeb prezydenta szpitalną rzeczywistość.
To obraz specjalnej sesji rady miasta poświęconej katastrofalnej sytuacji szpitala miejskiego, zwołanej na wniosek radnych PO i SLD, która pokazała arogancję prezydenta i jego otoczenia. Radny Zbigniew Wygoda (PO) twierdził wprost, że żyją oni w równoległej rzeczywistości. – Ciągle słyszmy o wspaniałym zarządzaniu szpitalem, ale to nieprawda. Sypie się wszystko, tylko pan prezydent tego nie widzi – komentuje Wygoda.
Mam siwy włos i kończę karierę
Marian Jarosz, prezes szpitala miejskiego, w długim wystąpieniu przypomniał, jak doszło do połączenia spółek. Gdy z jego ust padły słowa o ciężkiej pracy zarządu, wykonanej podczas scalania kontraktu i wprowadzania nowej spółki do sieci, publiczność nie wytrzymała. „Chyba się popłaczemy”, dało się słyszeć z sali. Niezrażony Jarosz wyliczał podjęte kroki: rozmowy z pracownikami, konsultacje regulaminu wynagradzania, ujednolicenie płac. Nie krył też trudności.
– Lekarze skorzystali z prawa. Zwolniło się trzech ordynatorów, trzech lekarzy i cztery pielęgniarki. Nie jestem cudotwórcą. Mamy przejściowe kłopoty i próbujemy się ratować – mówił. Jego zdaniem, szpitale łączą się, by osiągnąć lepszą efektywność, więc wędrówki kadr są nieuniknione. Co do chirurgii dzieci, winę za jej brak zrzucił na lekarzy. – Oddział jest zawieszony, ale mieszkańcy mają zabezpieczenie chirurgiczne dla dzieci w Zabrzu, Chorzowie czy Katowicach. Staramy się o pozyskanie nowych lekarzy, lecz na razie nie ma chętnych. Zapłacę każde pieniądze, by ich przyciągnąć – dodał. Na koniec wspomniał, że prosił miasto o zwolnienie z obowiązków. – Mam siwy włos, ponad 50 lat pracy i jeśli ktoś będzie na moje miejsce, jestem do dyspozycji – powiedział.
Połamiesz się? Zranisz? Gliwice cię odeślą
Od ponad dwóch tygodni w mieście nie ma oddziału urazowego. – Jeśli ktoś w Gliwicach złamie nogę, niech wie, że w 200-tysięcznej miejscowości nie ma ani jednego dyżurującego ortopedy, w szpitalach panuje chaos, a prezes swoją polityką rozwalił dobrze funkcjonujące zespoły – mówił na sesji dr Piotr Łopata, zastępca ordynatora ortopedii w szpitalu miejskim.
– Nie chcemy pieniędzy, jak usiłuje się tu wszystkim wmówić, chcemy bezpiecznej pracy, a nie udawania, że wszystko jest w porządku. Wiele razy chcieliśmy się spotkać z prezesem szpitala, wysłaliśmy wiele pism, ale nie doczekaliśmy się żadnej odpowiedzi, tak ze strony władz, jak i Mariana Jarosza – podsumowała prezydenta i prezesa dr Anita Rogalska, przewodnicząca związków zawodowych lekarzy.
Ordynator ortopedii dr Andrzej Baryluk mówił o zwolnieniach jako akcie desperacji. -Ten oddział to teraz zaorane pole. Bez mrugnięcia oka pozbyto się lekarzy z wieloletnim stażem, lekarzy, którzy latami budowali zespoły, co jest dziś na wagę złota. Prezes Jarosz nie widział dla nas miejsca i nie zrobił nic, by tej sytuacji zapobiec – dodał Baryluk.
Bożena Bigoś, przewodnicząca związku zawodowego pielęgniarek i położnych, zwróciła się z mównicy wprost do prezesa. – Od stycznia do maja 2017 roku zwolniło się z Gliwickiego Centrum Medycznego dziesięć pielęgniarek, w czerwcu kolejne pięć. Jesteśmy źle opłacane, przemęczone fizycznie i psychicznie. Związki zawodowe zabiegały o spotkanie z przedstawicielami miasta, chcąc naświetlić bardzo trudną sytuację w szpitalu. Odsyłano nas do dyrekcji, która do dziś nie podjęła żadnych działań – wylicza Bigoś.
Z chorym po schodach
W „wojskowym” w ostatnich tygodniach wiele razy dochodziło do łamania prawa pracy, szczególnie jeśli chodzi o dyżury lekarskie. Nie ma obsady wielu oddziałów (odejścia z pracy), rozpoczął się sezon urlopowy, więc ci, którzy zostają, pracują ponad normę. Na izbie przyjęć mniej interwencji, bo nie działa ortopedia, za to więcej awantur, bo ludzie są zdezorientowani i nie wiedzą, gdzie mają się leczyć. W ostatnich dniach częstym obrazkiem jest widok pielęgniarek czy pań z firmy sprzątającej, dźwigających pacjentów po schodach, bo zepsuła się winda. Szpital ma wprawdzie tomograf, ale nieużywany. Jarosz twierdzi, że kupił go, gdyż myślał, że dostanie kontrakt. Przeliczył się i teraz pacjentów wozi się na badanie do centrum onkologii, mimo że na aparaturę wydano prawie 1,5 mln zł z miejskiego budżetu.
Byłe Gliwickie Centrum Medyczne również bez ortopedów. Na oddziale pracuje – niezgodnie z prawem – rezydent. Pojawił się też pomysł, chętnie forsowany przez Jarosza, by obowiązki ortopedów przejęli chirurdzy ogólni, lecz ci ostro zaprotestowali: nie dość, że oddział jest na drugim końcu szpitala, to na chirurgii lekarze wypowiedzieli umowy dyżurowe (tzw. opt out) i od sierpnia oddział także może stanąć.
– Nasza codzienność to trwanie na granicy ryzyka, wielomiesięczne niewypełnianie kontraktów (ortopedia i chirurgia dzieci), ograniczenie dostępności leczenia, również straty finansowe. Jeśli nie będzie lekarzy, szpital nie ma przyszłości, a gdy utraci choćby jeden oddział, może wypaść z sieci – wyjaśnia dr Rogalska.
Wypier…. koniec rozmowy
Powodem szpitalnej zapaści są patologiczne relacje prezesa z pracownikami. Marian Jarosz przez wiele lat był dyrektorem szpitala wojskowego, w którym działał określony schemat: prezes wydawał rozkazy, podwładni je wykonywali. O trudnych kwestiach się nie rozmawiało, bo Jarosz, gdy tylko o nich słyszał, zaraz się irytował. Wiele osób ze szpitala opowiada, że zarząd używał w komunikacji z pracownikami niecenzuralnych słów. – Latały ku…wy, my mieliśmy spier…. lub wypier… – mówi jeden z lekarzy. – Ludzie się go boją, zresztą, można przeczytać audyt przeprowadzony przez firmę zewnętrzną, tam o relacjach jest wiele ciekawych akapitów – dodaje drugi.
Miasto upojone procentami
W czasie sesji prezydent i jego zastępcy bardzo chętnie powoływali się na przygotowaną prezentację obrazującą skalę niedofinansowania służby zdrowia przez NFZ. Kolorowe słupki zawierające jedynie bardzo ogólne dane, za to z wybitymi na kolorowo procentami, obrazowały, jak w ciągu dekady (lata 2006 – 2016) wzrastało finansowanie z funduszu gliwickich szpitali. Z wyliczanki wynika, że wahało się między 18 a 82 proc. Inne zostawienie pokazuje aktywność NFZ w stosunku do innych śląskich szpitali i tu pojawia się 96 proc.
Już pobieżna lektura nasuwa dwie kluczowe uwagi: dane dotyczące wzrostu finansowania na Śląsku uwzględniają nie tylko hospitalizację, ale również procedury wysokospecjalistyczne, chemioterapie i programy lekowe, które praktycznie nie występują w gliwickich szpitalach. Procedury medyczne wycenione są w całym kraju na takim samym poziomie. Różnice występują w wysokości przyznanych limitów (kontraktów), co oznacza, że szpital mający wyższy kontrakt może przeprowadzić więcej np. zabiegów chirurgicznych od tego, który ma kontrakt niższy. Ale o takich szczegółach gliwiccy urzędnicy wolą milczeć.
NFZ w białych rękawiczkach
Śląski oddział NFZ dementuje doniesienia miasta, wyjaśniając, że tylko w 2016 r. przeznaczył na leczenie szpitalne w Gliwicach ponad 77 mln zł (wyłączając centrum onkologii). Odnosząc się zaś do miejskich procentów, podaje konkretne kwoty: w 2006 r. spółka Vito Med miała kontrakt na 7,5 mln, w 2016 r. – 13,8 mln, były szpital wojskowy – 10,5 i 14,8 mln, szpital wielospecjalistyczny – 11,4 i 15,8 mln, a Gliwickie Centrum Medyczne – 27,4 i 32,5 mln.
– Nadmieniam, że w roku 2016 świadczeniodawcy spoza Gliwic oraz centrum onkologii zrealizowali na rzecz mieszkańców miasta – w ramach leczenia w oddziałach szpitalnych, świadczeń wysokospecjalistycznych, chemioterapii i programów lekowych – świadczenia, których wartość wyniosła 102, 9 mln zł – tłumaczy Małgorzata Doros, rzeczniczka prasowa Śląskiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ w Katowicach.
Doros szczególnie podkreśla fakt, że określona dla danego świadczenia wartość punktowa jest taka sama dla wszystkich świadczeniodawców, którzy je realizują. – Różnica dotycząca ostatecznej wartości zrealizowanego świadczenia może wynikać wyłącznie z różnej ceny za punkt, która ustalona została ze świadczeniodawcami podczas konkursów ofert poprzedzających zawarcie umów o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej.
Różnice w wysokości wynikają przede wszystkim z różnej liczby oraz profili oddziałów szpitalnych, w których realizowane są świadczenia, statusu podmiotów (szpitale miejskie, kliniczne, centrum urazowe, instytuty), liczby łóżek w oddziałach szpitalnych, nieporównywalnego charakteru realizowanych procesów diagnostyczno-leczniczych.
– Śląski NFZ na bieżąco analizuje poziom realizacji świadczeń, w tym tych, które związane są z hospitalizacjami i stara się, w miarę posiadanych środków finansowych, dokonywać ich bieżącego zwiększania. W działaniach tych kierujemy się przede wszystkim zasadą transparentności procesu renegocjacji wartości umów oraz zasadą równego traktowania świadczeniodawców – tak Doros odpiera zarzuty miasta o niedofinansowanie gliwickich szpitali.
Niedobrzy radni PO i dobry prezydent
Zygmunt Frankiewicz stwierdził, że uchwała i wypowiedzi radnych mają charakter polityczny. – Nie wiem, dlaczego nie można było zaczekać do normalnej sesji, którą zaplanowano na 20 lipca i co było tak pilnego, by zwoływać ją w trybie nadzwyczajnym 13 lipca – tymi słowami prezydent otworzył obrady. Nieustannie też pouczał radnych PO o ich powinnościach. – Nie widziałem takiej aktywności, kiedy organizowałem spotkanie w marcu. Wtedy nie zgłaszali państwo takich problemów, a teraz słyszmy o jakiejś dramatycznej sytuacji w szpitalu – dodał. Skontrowali go radni PO. – Ono było nie po to, żeby rozmawiać, ale wysłuchać bełkotu prezesa Jarosza. Zadawałem rzeczowe pytania, ale nikt nie raczył na nie odpowiedzieć – argumentował Wygoda. Radna Ewa Potocka ( PO), przewodnicząca komisji zdrowia, przypomniała prezydentowi, ile razy obradowała komisja zdrowia i ile razy zwracali się do miasta lekarze i pielęgniarki. – Którzy nie zostali zaproszeni na ważne spotkanie dotyczące ich losu – stwierdziła radna.
Prezydent i jego otoczenie – radni KdG mieli gotowy scenariusz sesji: jak maszyny recytowali, że lekarzom chodzi o pieniądze, NFZ jest winien tej zapaści, samorząd pomaga, pompując w szpitale pieniądze. Skwapliwie wysłuchali wystąpień lekarzy, a potem znowu swoje: o pieniądzach, złym NFZ i dobrym mieście, które tak dba o służbę zdrowia, aż doprowadziło do jej zapaści.
Wiceprzewodniczący rady miasta Marek Kopała okazał się stronniczy i, jak stwierdził radny Dragon, nie panował nad sesją. Ewidentnie blokując radnych PO, a faworyzując prezydenta i zastępców. Na sali było wielu mieszkańców, którzy żywiołowo reagowali na wypowiedzi władz i gości. Pierwszych wybuczeli, drugich oklaskiwali. W pewnej chwili zniecierpliwiony Piotr Wieczorek, zastępca prezydenta, głośno zastanawiał się, czy nie zamknąć drzwi sali dla gości, bo przeszkadzają.
Posiedzenie zakończyło się niczym: po krótkiej przewie Marek Kopała (klub radnych PiS) zgłosił wniosek o odesłanie uchwały do przepracowania w komisji zdrowia, która ma stworzyć plan naprawczy. Wniosek przeszedł 14 głosami, co oburzyło radnych PO. – Co to jest! My mamy to zrobić za prezydenta, który nie daje nam dostępu do danych – grzmiał Wygoda.
Radny Kajetan Gornig (PO), komentując wydarzenia nadzwyczajnej sesji, powiedział, że klub zwołał ją, bo chciano symbolicznie uderzyć pięścią w stół i powiedzieć: panowie, dość tej zabawy!
– Dość mydlenia oczu o podstępnym dyrektorze NFZ, który innym miastom płaci więcej, a nam mniej, o złych lekarzach, chciwych pielęgniarkach i pozostałych nieszczęściach, jakie spotkały gliwicki szpital. Prawda jest taka: za bałagan, brak organizacji pracy, nieliczenie się z kosztami odpowiada kierownictwo szpitala. Zawodowo zarządzam małym prywatnym szpitalem, mam dziesięcioletnie doświadczenie w kilku jednostkach medycznych i gołym okiem widzę dramatycznie złe decyzje zarządcze – mówił Gornig. Jest również przekonany, że gdyby sesja odbyła się w normalnym trybie, prezydent zrobiłby wszystko, by zagłuszyć tę sprawę jakimś swoim sukcesem.
– Cieszę się, bo jasno powiedzieliśmy, że bajki o złym NFZ i oblężonej „twierdzy Gliwice” to piarowskie triki. Cieszę się, bo prezydent już nie ma wyjścia – musi zabrać się za szpital. Dzięki tej sesji sprawa szpitala jest na pierwszym miejscu w kalendarzu prezydenckich działań – dodaje Gornig.
Lekarze, pielęgniarki i część publiczności przyszła na sesję po raz pierwszy. – Liczyliśmy na rzetelną i poważną dyskusję, a to, co zobaczyliśmy, to cyrk i żenada w wykonaniu władzy i powolnych jej radnych, dodajmy: za publiczne pieniądze – usłyszeliśmy w kuluarach.
Cześć VII.
Szpital oddam w dobre ręce. Tego chcieliby pracownicy
Od specjalnej lipcowej sesji poświęconej dramatycznej sytuacji w połączonych szpitalach – cisza. Jednak tylko pozorna, bo miasto, radni i mieszkańcy wciąż w akcji. Prezydent odrzucił petycję gliwiczan, domagających się przywrócenia oddziału chirurgii dziecięcej. Komisja zdrowia, mimo kilku posiedzeń i wielu dyskusji, nie potrafi się zdecydować czy odwołać prezesa szpitala, a mieszkańcy są oburzeni postawą urzędników.
Szpital oddam w dobre ręce. Tego chcieliby pracownicy
– Kiedy słyszę nową nazwę, Szpital Miejski nr 4, wzbiera we mnie pusty śmiech. Ktoś, kto nie jest w środku i tu nie pracuje, nie wie, jak bardzo wszystko wisi na włosku. Miasto stara się chronić zarządzającego, dla którego ważniejsze są rozmiary półek, niż pogłębiający się chaos kadrowy – mówią lekarze z byłego Gliwickiego Centrum Medycznego.
Szpital jest wprawdzie w sieci, ale do grudnia 2017 roku na pewno czekają go zawirowania finansowe i kadrowe. Mimo że w sierpniu 2017 gmina wsparła go pięciomilionową pożyczką na zapłacenie najpilniejszych zobowiązań, dług nie maleje i wciąż utrzymuje się na poziomie 25-28 mln zł.
Od grudnia 2016 r. w GCM nie ma oddziału chirurgii dziecięcej, który oficjalnie wciąż jest zawieszony. Nic jednak nie wskazuje, by w najbliższym czasie doszło do jego reaktywacji, bo w Gliwicach nikt nie chce pracować. Kontrakt na tę usługę medyczną dostaje więc Zabrze. Oddział ortopedii, zlikwidowany w lipcu 2017 r. po złożeniu, na znak protestu przeciwko polityce prezesa, wypowiedzeń przez chirurgów, stał się najgorętszym oddziałem w mieście. W sierpniu udało się go uruchomić, jednak do dziś nie pracuje w pełnym zakresie.
-Chirurgia dzieci oraz ortopedia nie rokują ponownego uruchomienia, biegną wypowiedzenia kolejnych pracowników (anestezjolodzy), wzrasta obciążenie pracą oraz ilość dyżurów w miesiącu w niektórych oddziałach. Różnice w uposażeniu podstawowym lekarzy specjalistów na równorzędnych stanowiskach sięgają rzędu 30 proc. Zwraca też uwagę brak planu działania dla połączonych szpitali do czasu powstania nowego oraz brak komunikacji czy wręcz sprzeczne informacje pomiędzy pracownikami – tak dr Anita Rogalska, szefowa związków zawodowych lekarzy, podsumowuje szpitalną rzeczywistość.
Petycja odrzucona. Mieszkańcy oburzeni
Beata Kaniowska, inicjatorka petycji w sprawie przywrócenia chirurgii dzieci, czekała na odpowiedź miasta bardzo długo. A kiedy ją dostała, nie była zdziwiona. Przez ostatnie miesiące miała bowiem okazję przyjrzeć się urzędniczym kruczkom, uczestniczyć w dyskusjach kończących się niczym i być świadkiem żenujących wystąpień osób odpowiedzialnych za służbę zdrowia w mieście.
Prezydent petycję odrzucił, wskazując, że sprawa oddziału nie leży w jego kompetencjach. – Napisał w uzasadnieniu tak: „zawieszenie oddziału wynika z trudności w skompletowaniu personelu. Występuje duży niedobór specjalistów w dziedzinie chirurgii dziecięcej”. Może więc należy postawić pytanie: dlaczego chirurdzy nie chcą pracować w gliwickim szpitalu? Przecież, jeśli są aż w 10 placówkach, to tak prężnie działające miasto nie powinno mieć najmniejszych problemów w zatrudnieniu wykwalifikowanego chirurga, zwłaszcza że prezes Marian Jarosz zadeklarował „każde pieniądze” dla takiego specjalisty. Oczywiście, rodzice korzystają z opieki chirurgicznej dla swoich pociech w ościennych miastach. Ale nie tak powinno wyglądać podstawowe zabezpieczenie świadczeń dla mieszkańców powiatu. Jeśli od kilkunastu miesięcy w jednostce są problemy, to może czas najwyższy, aby prezydent wyciągnął konsekwencje – mówi Kaniowska.
Komisja zdrowia zamiata pod dywan
Inicjatorka petycji jest na każdym posiedzeniu komisji zdrowia i nie ukrywa rozczarowania postawą radnych. – Za każdym razem, gdy się spotykamy, przewodnicząca pyta, czego od nich oczekujemy. Naprawdę tego nie wie? – zżyma się Kaniowska. I dodaje, że zachowawcze stanowisko komisji rozmywa problem. Oczekiwania są jednoznaczne: radni powinni rozliczyć władze, stawiać niewygodne pytania i wystąpić z wnioskiem o odwołanie prezesa. O takich działaniach mówiło się przed lipcową sesją. Ale skończyło się na wysłaniu pytań do prezydenta i kilku jałowych posiedzeniach.
– Niedługo miną cztery miesiące od wspomnianej sesji, a komisja zdrowia nadal nie podjęła pracy nad przygotowaniem wniosków, do czego zobowiązywała ją uchwała rady ,iasta. Tak naprawdę myślę, że nikt do końca nie ma pojęcia, co z tym zrobić. Uważałem od początku i uważam nadal, że komisja zdrowia nie powinna się tym tematem zajmować, a wprowadzona przy naszym sprzeciwie poprawka całkowicie zmieniła sens i intencję wnioskodawców, co budzi mój zdecydowany opór. Nadal uważam, że głównym problemem szpitala są złe relacje zarząd – pracownicy i żadne działania naprawcze nic tu nie dadzą, jeżeli nie zmieni się radykalnie polityka zarządu – tłumaczy Zbigniew Wygoda, radny PO, członek komisji zdrowia. Obawia się, że w związku z rosnącymi brakami lekarzy i pielęgniarek problem będzie się pogłębiał, a potencjalne wypowiadanie umów opt-out (dobrowolne dyżury medyczne – red.) dramatycznie wpłynie na sytuację kadrową.
Do zarządu szpitala – pełne zaufanie
Rozmowa z Piotrem Wieczorkiem, zastępcą prezydenta miasta.
Jak miasto, organ nadzoru właścicielskiego, ocenia narastający dług szpitala? Dziś to ponad 28 mln zł.
Zadłużenie to trend ogólnopolski. Gliwickie szpitale nie są tu wyjątkiem. Już od jakiegoś czasu nie bilansowały się i wielokrotnie, publicznie, mówiliśmy, że nie były najlepiej finansowanie. Obecnie nałożyły się na tę sytuację przemiany, dla naszych jednostek podwójnie złożone. Z jednej strony rewolucja polegająca na tworzeniu sieci, z drugiej połączenie szpitali w jedną spółkę. Myślę więc, że osiągnięcie stabilizacji będzie procesem długotrwałym. Wprawdzie formalnie to jeden szpital, lecz w rzeczywistości dwa budynki i zespoły.
W ocenie różnych podmiotów przyłączenie dużego ośrodka, jakim było niewątpliwie Gliwickie Centrum Medyczne, do mniejszej jednostki, o zupełnie innym sposobie zarządzania, było fatalnym błędem popełnionym przez miasto.
Jest dokładnie odwrotnie. Konsultant badający dwa szpitale, ocenił były „wojskowy”, jako ten z dużo większą kulturą organizacyjną.
Żartuje pan, panie prezydencie.
Nie. Powołuję się jedynie na opinię ekspercką.
Co należy rozumieć pod pojęciem „wyższa kultura organizacyjna”?
To, że szpital wojskowy działał w bardziej uporządkowany sposób.
Czy zakładali państwo, że prezes Marian Jarosz, zarządzający najpierw szpitalem wojskowym, utrzymywanym z dotacji centralnych, a potem jednostką miejską, o zupełnie innych realiach funkcjonowania, sprawdzi się? Nie czarujmy się, nie jest on menadżerem nowego typu.
To pani ocena. Nie zgadzam się z nią.
A nie wiąże pan dzisiejszych problemów właśnie z fatalną polityką Jarosza?
Każda zmiana, szczególnie duża i dotycząca dwóch instytucji medycznych, jest na pewno dotkliwa. Łamie dotychczasowe przyzwyczajenia i ci ludzie muszą zaakceptować nową sytuację. Istotną kwestią jest to, jak bardzo ludzie się na to godzą i czy ich podstawową formą zachowania jest opór lub próba adaptowania się do nowej sytuacji. Póki co widzimy opór.
Myślę, że należy to interpretować jako dojście do ściany. Od 2015 do 2017 r. personel szpitali, począwszy od administracji, na lekarzach i pielęgniarkach skończywszy, akceptował narzucone warunki: niedoinwestowanie, jeśli chodzi o aparaturę, dyżury ponad normę, stałe problemy ze średnim personelem, także pracującym ponad siły. Nie było woli mediacji czy nawet rozmowy. Bo prezes Jarosz panicznie się ich boi.
Czyli, pani zdaniem, prezes powinien mieć nieograniczoną możliwość wydawania pieniędzy…
Nie o to chodzi, panie prezydencie…
Proszę pozwolić mi dokończyć. Jak nie ma pieniędzy, to się ich nie wydaje. A strata od paru lat jest coraz większa. Jak już mówiłem, w służbie zdrowia następują gigantyczne przemiany. Polegają, między innym, na tym, że oczekiwania płacowe są coraz większe. Skąd się biorą? Wielka emigracja w tej grupie zawodowej i brak ludzi na rynku. To sprawa dotycząca nie tylko Gliwic.
Miasto nie jest odpowiedzialne za finansowanie służby zdrowia?
Już płacimy wielkie pieniądze na szpitale...
Na specjalnej sesji, w lipcu 2017 r., usłyszeliśmy od prezesa Jarosza, że zatrudniając nowych lekarzy, chodzi o ortopedię i chirurgię dzieci, daje każde pieniądze. To jak to jest: dotąd nie było ich na instrumentariuszkę i dodatkowego dyżurującego, a nagle są środki, bo grunt pali pod nogami.
Nie analizowałem tych wypowiedzi i to raczej pytanie do pana prezesa.
Kontrakt na chirurgię dzieci jest na poziomie zerowym, czyli szpital nie zarabia na tej specjalizacji.
Nie wykonuje tych świadczeń, tak należy to ująć.
Mógłby zarabiać więcej.
Ale i na tym tracić.
Nie, bo był to oddział dochodowy, co zresztą wykazały wyliczenia przedstawione przez pana związkom zawodowym i reprezentantom komisji zdrowia. A likwidacja oddziału, i tym samym pozbawienie szpitala dochodu, nastąpiła z winy prezesa.
Nie! Pamięta pani okoliczności odejścia lekarzy? Nie dali mu szansy negocjacji, bo dowiedział się o tym pokątnie.
Powziął pan tę informację od prezesa, czy może rozmawiał z lekarzami? Na przykład z ordynatorem chirurgii.
Wie pani… to tak, jakbym rozmawiał o problemach spółki PEC nie z prezesem, a z kierownikiem. A czy pani słyszała, żeby ci państwo zgłosili się gdziekolwiek z tymi problemami?
Tak. Wysyłali m.in. stosowne pisma do urzędu i rady miasta, informując o sytuacji na oddziale. Niestety, nie otrzymali żadnej odpowiedzi.
Chętnie zobaczyłbym te pisma… Takie postawienie sprawy przez chirurgów dziecięcych to działanie na granicy braku odpowiedzialności. Pomijam kwestie prawa wyboru miejsca pracy, ale przecież obowiązuje lojalność. A tu lekarze nie informują zarządcy wcześniej, że odchodzą, więc nie ma on żadnych szans, by cokolwiek zorganizować.
Rozmawiałam z tymi ludźmi. Od lat na oddziale była zła sytuacja. Ordynator informował o tym prezesa, próbował rozmawiać, negocjować. Ale to było niemożliwe.
Pan Jarosz, gdy tylko przyszedł do GCM, zmienił system pracy, uzdrawiając panującą tam sytuację. I to jest powód konfliktu. Walka z zarządzającym, a nie próba znalezienia wspólnej drogi do tego, by szpital dobrze funkcjonował.
To Zabrze dostaje dodatkowe pieniądze za kontrakt na chirurgię dzieci. Pozbyliśmy się konkretnych pieniędzy, a miasto nie widzi w tym niczego nagannego.
Jak już pani powiedziałem, nie jestem specjalistą i okazuje się, że w tej sprawie na poziomie województwa mają zupełnie inną opinię: rozdrabnianie takich oddziałów i powielanie ich w bardzo wielu miejscach nie jest efektywne i do końca skuteczne.
Najstarszy oddział na Śląsku, tworzony przez prof. Tabeńskiego, uznany i ceniony przez rodziców i małych pacjentów?
Rozumiem to, doceniam znaczenie historyczne, ale opinia jest taka, że oddziału nie powinno być.
Idźmy dalej: ortopedia w GCM. To był dobry, budowany latami zespół, wysokiej klasy specjaliści z certyfikatami, operujący w zagranicznych ośrodkach. Praktycznie z dnia na dzień prezes się ich pozbył.
Mam inną relację z tych negocjacji. Mówiłem też o tym na specjalnej sesji rady miejskiej. Ale wtedy pan ordynator wyszedł, bo być może nie chciał usłyszeć, jak naprawdę się to odbywało.
Czyli?
Pieniądze albo wychodzimy ze szpitala. Usłyszałem to od radcy prawnego, który był przy takiej rozmowie.
Na sesji usłyszeliśmy z ust prezesa Jarosza, że daje każde pieniądze temu, kto przyjdzie pracować do szpitala, a kiedy lekarze wręcz błagali o dodatkowego dyżurującego, to pieniędzy nie było.
Czepia się pani słówek. A to może był lapsus.
Nie wydaje się, bo faktycznie prezes pozatrudniał nowych lekarzy.
O tym, czy to dobra decyzja, przekonamy się dopiero za jakiś czas. W tej chwili mamy przemianę w szpitalnej rzeczywistości…
Ale, panie prezydencie, nie można cały czas zasłaniać się tym argumentem.
Kiedy to fakt. Wiem, że z punktu widzenia prezesa Jarosza nie ma problemu. Zmierzamy do tego, żeby szpital rozwijać i go poprawiać.
Czy przy tym zarządcy będzie to możliwe?
Wszystko się zmienia i podlega ocenie, nie mam twardych przesłanek do tego, by twierdzić, że pan Jarosz zarządza szpitalami źle.
(wywiad nieautoryzowany)