Tekst nominowany w konkursie SGL Local Press 2019 w kategorii specjalnej

„Problemów się nie boi, ale przed występem myślał, że ma zawał” Agnieszka Majba-Pochwat, Obserwator Lokalny

Niepełnosprawnych nie traktuje inaczej. Chce, żeby mogli pracować, realizować, naprawdę żyć. Dzięki Radości i Pawłowi Morawczyńskiemu to się udaje.

Wandzia Buba miałaby dzisiaj lepiej

Spotykamy się w barze Smaki Radości. To jedno z ostatnich „dzieci” Pawła Morawczyńskiego. On sam uśmiechnięty, szczupły, energiczny. Ale przede wszystkim uśmiechnięty. Ten uśmiech – na który trudno pozostać obojętnym, to jego znak rozpoznawczy.

Kiedy zaczynał pracę w Stowarzyszeniu Przyjaciół Osób Niepełnosprawnych Radość pewnie mu się nawet nie śniło, że kilkanaście lat później będzie stał na czele marki, coraz bardziej rozpoznawanej w całej Polsce.

Siedząc nad kubkiem herbaty w tym ładnie urządzonym miejscu, wracamy do tych czasów, kiedy stowarzyszenie miało pod swoimi skrzydłami około 35 podopiecznych. I kiedy niepełnosprawność wciąż jeszcze była tematem tabu.

– Paluchami nas wytykali. Pamiętasz Wandzię Bubę? – pyta.

A ja przypominam sobie dziwną osobę w prochowcu, trochę agresywną, trochę zagubioną. Nieustannie wyśmiewaną i szykanowaną.

– Przy dzisiejszych metodach i możliwościach wsparcia, mogłaby w miarę normalnie funkcjonować – zastanawia się Paweł Morawczyński.

Niepełnosprawny wcale nie znaczy inny

On sam nigdy nie miał problemów z kontaktami z ludźmi z niepełnosprawnością. Czy to intelektualną czy fizyczną. Uważa, że każdy ma jakiś defekt i traktuje ten fakt jako normę. Zanim trafił do Radości, jako fizjoterapeuta i terapeuta zajęciowy pracował w szkole z oddziałami integracyjnymi. Z tamtej pracy odszedł. Nie musiał się zastanawiać, co teraz będzie. Jako wzięty rehabilitant i właściciel trzech salonów fryzjerskich, materialnie był zabezpieczony.

Ale to ciągle było mało. Bo Paweł musi być ciągle w ruchu i robić coś nowego. W Radości był fizjoterapeutą. Tamtego dnia, gdy do jego drzwi zapukała delegacja rodziców, nie było go w domu. Wcześniej szukali go po całym osiedlu. Przyszli z propozycją, by został szefem pierwszych
w powiecie Warsztatów Terapii Zajęciowej.

– Ja się normalnie przestraszyłem. Że taki urząd, że ja się nie sprawdzę. Ale potem pomyślałem – przecież mam jakiś łeb na karku, dwie ręce, nogi. Dam radę! – wspomina po latach.

To był dobry czas – ze świadomością, że dzieje się coś nowego, coś co pozwoli nadać życiu niepełnosprawnych inny wymiar. Tak by mogli wyjść z domu, poczuć się potrzebni, nauczyć nowych rzeczy i przekonać się, że samodzielność leży w ich zasięgu. Gdy dziś o tamtym opowiada, wydawać by się mogło, że cały świat pochylił się nad Radością z chęcią pomocy.

Pokój wymyślony na mszy

Ale tak dobrze to nie było. Nie, żeby ludzie byli niechętni. Po prostu nie do końca rozumieli, o co
w tym wszystkim chodzi. Czemu nagle niepełnosprawnym to potrzebne.

Tymczasem okazało się, że chętnych do udziału w zajęciach jest coraz więcej. Morawczyński już ani na chwilę nie odrywał się myślami od Radości. Zastanawiał się, jak to zrobić, by miejsc było więcej, więcej pracy dla niepełnosprawnych, więcej możliwości, by zaczęli żyć, nie wegetować.

– Złapałem się kiedyś na takiej myśli podczas mszy w kościele. Tu się wszyscy modlą, a ja kombinuję, żeby jeszcze jeden mały pokoik na warsztatach wykroić, żeby się zmieściło kolejnych pięć osób – opowiada ze śmiechem.

I wymyślił! Bo po co personelowi pokój socjalny, jak można go wykorzystać dla podopiecznych.

Dla Pawła Morawczyńskiego nie ma problemów. Są sprawy do załatwienia. Nie mówi o porażkach, ale doświadczeniach, z których czerpie naukę. Ale nie ukrywa i tego, że w środku jest bardzo wrażliwy, wszystkim się przejmuje, przeżywa za trzech. Nie przeszkadza mu to jednak iść do przodu. A wraz z nim całej Radości. Po Warsztatach Terapii Zajęciowej pojawiły się kolejne. Potem zakład Aktywizacji Zawodowej, galeria Radość, bar, pralnia, przedszkole, mieszkania treningowe dla osób z niepełnosprawnością, ale i takie, gdzie do życia wracają chorzy po leczeniu psychiatrycznym.

ADHD? Tak, ale dobrze prowadzone

Wydaje się, że jak tylko jakiś nowy pomysł nabiera rozpędu i zaczyna żyć własnym życiem, wiceprezes Radości ma inny na boku. Nosi go, szuka sposobu, jak powołać do życia coś nowego. Przyznaje, że nie potrafi usiedzieć na miejscu.

– Może masz takie lekkie ADHD? – pytam żartem.

Paweł Morawczyński wybucha śmiechem.

– Małgosia Kula ( sekretarz stowarzyszenia – przyp. red.) po dwóch miesiącach wspólnej pracy, powiedziała mi, że ja to jestem takie ADHD tylko dobrze prowadzone – przekonuje.

Już zastanawia się nad nowym projektem. A właściwie sam projekt już ma, teraz tylko myśli, jak wprowadzić go w życie. Przedsięwzięcie polega na budowie domu, w którym
z niepełnosprawnymi, dorosłymi dziećmi, mogliby zamieszkać starzejący się rodzice. Na miejscu będą mieć pomoc specjalistów, wsparcie. Kiedy pytam go, czy są już takie domy w Polsce, nie zastanawia się nad odpowiedzą.

– Nie wiem. Zawsze możemy być pierwsi – zastrzega.

Mało zawału nie dostałem

Podkreśla, że w życiu ma wielkie szczęście do ludzi. Bez nich nic by się nie udawało, bo Morawczyński przekonuje, że przy takich działaniach jednostka nie poradzi. Ma też szczęście do rodziny – żona i dzieci rozumieją, że to, co robi, jest ważne i potrzebne. I pogodzili się z tym, że ojciec i mąż zawsze ma czas na sprawy stowarzyszenia. Do samego czasu natomiast szczęścia nie ma. Ciągle go brakuje. Dlatego sypia mało, muszą mu wystarczyć cztery, czasami tylko trzy godziny.

– Zazdroszczę czasami tym, co mają czas na podróże. Mi się też marzą, ale nie mam czasu. No nie mam – mówi.

Co nie znaczy, że każdą sekundę poświęca pracy. Ostatnio dał się namówić na występ w koncercie z okazji Dnia Kobiet. Był konferansjerem, ale też wystąpił w roli wokalisty. Śpiewał z Orkiestrą Gminy Żyraków. I kiedy pytam o największe wyzwania, ten występ wymienia bez zastanowienia.

– Tydzień nie spałem. Wszystko mnie bolało ze stresu. Już myślałem, że to zawał – mówi ze śmiechem.

Wypadł doskonale, jakby na scenie się urodził. Podobnie podczas jubileuszu 25-lecia Stowarzyszenia Radość, z którym związany jest od 2003 roku . Ale nawet nie próbował ukrywać łez.

– Prawda, że to fajnie wyszło? Że najpierw się wypowiadali podopieczni, a goście dopiero potem. Ale przecież to było ich święto – przekonuje.

Jaki koniec?

Podopieczni go uwielbiają. I pracownicy tak samo. Kiedy tylko pojawia się w kuchni Radości, od razu otacza go wianuszek ludzi. Ktoś zakłada mu na głowę czapkę, ktoś wciska do ręki łyżkę. Jedna z pań kucharek podsuwa prezesowi salaterkę z sałatką i zachęca, żeby skosztował. Ten chwali potrawę, chwilkę rozmawia z każdym, pośmieje się i już biegnie dalej.

Prowadzi mnie do sklepu-galerii z wyrobami podopiecznych. Nie mówi tego na głos, ale widać, że chce się nimi pochwalić. Jacy są zdolni, jak świetnie sobie radzą. I widzę, że dzięki temu jest spełniony. Ale to jeszcze nie koniec.

– Jeszcze mam tyle do zrobienia, to nie jest żaden całokształt – oponuje, kiedy zdradzam mu zamysł artykułu.

I na pewno ma rację.

 

Konkurs SGL Local Press 2019 wsparli:

belka z logo2019 1

Tagi :

Bez kategorii

Udostępnij