Nie jesteśmy mordercami

 

Jolanta zabiła rowerzystę, Edward kierowcę auta, a Andrzej skutera. Czy mają krew na rękach? Nie, ale muszą żyć ze świadomością, że odebrali komuś życie

Przed świętami w kolorowych magazynach radzą co zrobić z niechcianymi prezentami. Można je dać komuś innemu, wymienić, sweter z reniferem założyć raz, dla świętego spokoju i schować na dno szafy. Pani Jolanta nie znajdzie tam rady dla siebie. – Jesteś morderczynią. Powinnaś zgnić w więzieniu – takiego świątecznego smsa dostaje w 2013 roku. Ponad dziewięć miesięcy po zderzeniu z rowerzystą, osiem miesięcy z górą od ustawienia przy drodze znicza. –  Byłam z tym smsem na policji, ale kazali mi czekać na następnego. Kolejnego już nie było – mówi sołtys Węgorzewa Jolanta Stępniak. Kobieta zabiła na drodze człowieka.

„ To nie tak miało być” kazał napisać na wieńcu pogrzebowym Andrzej Porożyński. W marcu 2013 roku potrącił pana Willego. Gdy go uderzał swoim pickupem nie widział ani wyciągniętej ręki, ani kierunkowskazu. – Prawym narożnikiem go … kur… – właściciel Grodna Dwór zgrzyta zębami. Śmierć ma zapisaną w aktach.

Edward Przybylski nie pamięta, by kogoś zabijał. Powiedziano mu, że kierowca corsy nie żyje, a on znowu „odleciał”. Przez jakiś czas za to o tej śmierci pięściami przypominać mu chcieli koledzy denata.

Nieszczęścia hojnie sypią po drodze

Polska jest jednym z europejskich liderów w statystyce wypadków drogowych. W 2011 roku było ich u nas 40 tysięcy. Zginęło w nich 4200 osób.  Był to wzrost o 300 zgonów w stosunku do roku 2010.

W statystykach tych nie ma mieszkańca Lubniczki, bo ten zginął w 2013 roku. I na pewno nie ma kobiety, która go potrąciła. Nikt nie zastanawia się nad tym, co przeżywają ci, których nazywa się zabójcami. A przecież nie wszyscy „sprawcy” wypadków zostają nimi z własnej winy.

13 marca 2013 roku. Śnieg, ślizgawica. Drogą Wojnówko – Skoki prze rowerzysta. Z przeciwka nadjeżdża peugeot. To pani Jolanta wiezie teściową do Lotynia, do fryzjera. Kobieta nie ma zamiaru bawić się w „cykora”. Skoro rowerzysta jedzie jej pasem, to nich sobie jedzie. Wygrał. – Odbiłam w lewo, niech sobie przejedzie. Jak ja to zrobiłam, to on też. Prosto mi na auto –  sołtys pobliskiego Węgorzewa pamięta huk kiedy jej znajomy przelatywał przez samochód. Kojarzy mężczyznę leżącego na białym puchu, bo mieszka w sąsiedniej wsi. On jeszcze oddycha. Ona jakby mniej.

Z trudem płuca wypełnia także Andrzej Porożyński, gdy opowiada o swoim wypadku. Między strząsaniem z rzęs łez, a zgrzytaniem zębami mężczyzna mówi:
– 22 marca. Wracam ze Złotowa do Grodna na moje gospodarstwo. Pogoda ładna, słonko. Trasę znam doskonale: jakie zakręty, jakie prędkości. Zaczyna się Nowy Dwór. Widzę, że na motorynce jedzie człowiek. Pyr pyr pyr. Daję kierunkowskaz, zjeżdżam na lewy pas i go wyprzedzam. Nagle huk. Prawym narożnikiem go… kur… – mężczyzna wali pięścią w stół. – Pan Willi wlatuje na maskę, odbija się, a jego motorynka zaklinowuje się przy kole – pauza na uspokojenie oddechu. – Co drugi dzień przejeżdżam przez Nowy Dwór i widzę pana Willego jak jedzie i jak ja go… Dziś pan mi to tak przypomniał…

Czasem pamiętać jest niedobrze. Edward Przybylski dziękuje losowi za tych skasowanych kilka sekund. – On wyskoczył z zakrętu moim pasem. Nic nie kojarzę, zobaczyłem światła, a potem obudziłem się w szpitalu – mieszkaniec Łobżenicy jedzie w kierunku Liszkowa do pracy w warsztacie kolegi. Jego escort oddaje mu tyle z siły uderzenia, że wystarcza na wypadnięcie kości ze stawu biodrowego, złamanie kości ogonowej, zerwanie wiązadeł w kolanie i wstrząśnienie mózgu. Corsa drugiego kierowcy bardziej hojnie dzieli urazy. Mężczyzna umiera. Do świąt Bożego Narodzenia 2012 roku brakuje mu tygodnia.

Edward Przybylski nie ma traumy po tym wypadku. Tak, kierowca opla zginął, ale na własne życzenie. Jechał pijany. – Podobno miał dzieci, znałem go z widzenia, ale wyrzutów sumienia nie miałem, bo ja byłem trzeźwy. To nie była moja wina – mówi 25-latek. Ze szpitala wychodzi w wigilię, ale w łóżku spędza trzy miesiące. W tym czasie słyszy wiele wersji wypadku. – Ludzie gadali różne rzeczy: że ja z dziewczyną jechałam i ona polem uciekała. Że mój ojciec polem uciekał. Jak to ludzie, bzdury gadają – łobżeniczanin macha na to ręką. Machać chcieli też inni. – Jego koledzy mieli do mnie pretensje, wyzywali mnie od morderców, grozili pobiciem – gróźb tych koledzy denata nie zrealizowali.

Ksiądz i czarny worek

– W szkole się rozniosło, że to ja zginęłam i strasznie odczuły to moje dzieci.

Potem mówili ludzie, że ja pijana jechałam – ludzkie języki nie oszczędziły także Jolanty Stępniak. I to mimo że miała świadków. Manewr rowerzysty wiedział inny kierowca, a wcześniej kompletnie pijanego mieszkańca Lubniczki spotkał na drodze kierowca busa. – Ten pan by się panu Jarkowi pod auto z dziećmi wpakował. Pan Jarek zatrzymał się i powiedział: gdzie ty człowieku jedziesz, jak ledwo na nogach stoisz? Ten go wyzwał – opowiada sołtys Węgorzewa. Rozmowie przysłuchuje się jej teściowa. Kobieta do dziś dziękuje Bogu, że rower pijanego nie przebił szyby w aucie (a mógł – tak powiedziała policjantka). Dzięki temu może teraz przytakiwać opowiadaniu synowej. Miarowym ruchem głowy potwierdza, że panią Jolę przepraszał brat denata. – Chciał zobaczyć miejsce, w którym jego brat zginał, bo krzyż tam powieszą. Do dzisiaj krzyża nie ma, a dwa tygodnie po wypadku ten brat mi i mężowi na maskę się pijany wpakował  – sołtys co chwilę pociera ręce. Nie widać, by drżały, ale w jej głosie słychać zdenerwowanie. Już nie bierze tabletek na uspokojenie i nie widzi w snach jak rowerzysta przelatuje przez prowadzone przez nią auto. Nieco spokoju przynosi jej ksiądz. Radzi, by w miejscu tragedii zapalić znicz. Może dzięki temu czarne myśli ustąpią. – Wie pan jak to zrobiłam? Mąż się zatrzymał, ja wyskoczyłam z już zapalonym zniczem, postawiłam i uciekłam. Tak się bałam – opowiada mieszkanka gminy Okonek. – Nadal jednak jak jadę tamtędy, to widzę ten worek, jak na asfalcie leży – kobieta aż wzdryga się na to wspomnienie.

– Go nie udało się uratować, bo był odwodniony i niedożywiony – mówi o denacie.

Moja wina
Duchowny pomaga również Andrzejowi Porożyńskiemu. Gdy w uszach kierowcy dzwoni jeszcze huk zderzenia, ksiądz już udziela poszkodowanemu ostatniego namaszczenia. To emerytowany duszpasterz mieszkający w okolicy.

– Widzisz – człowiek przed tobą leży. Kask 10-15 metrów dalej. Pan Willi ma puls, co prawda nie odzywa się, ale żyje – dla właściciela Grodna Dwór to silne przeżycie. Łakomie uspokaja się kawą. – Podłożyłem mu kurtkę i głowę wziąłem na bok, by się krwią nie zachłysnął – tyle mógł zrobić kierowca nissana navary. Karetkę wezwał ktoś z osób stojących obok. Do szpitala w Bydgoszczy ponad osiemdziesięcioletni mężczyzna trafił jednak helikopterem.

Jako winnego wypadku dwoje świadków wskazało Andrzeja Porożyńskiego. – Facet na przystanku i pani, która robiła coś w ogródku zeznali, że pan Willi wcześniej sygnalizował chęć skręcania, prawidłowo. Nie czuję, że zrobiłem coś nie tak.

Może to była współwina, może dziadek też czegoś nie dopełnił… – zastanawia się dziś nasz rozmówca. Dopowiada, że nawet jeśli mieszkaniec Górzna włączył kierunkowskaz w trakcie wyprzedzania, to on nie miał szans go zobaczyć.

Pan Andrzej nie chciał długich rozpraw i dobrowolnie poddał się karze. Skazano go na pół roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Wyrok pewnie byłby mniejszy, ale po około trzech tygodniach w szpitalu kierowca skutera zmarł. – Zadzwoniłem po świętach zapytać o stan zdrowia pana Willego [A. Porożyński robił to regularnie, ale na odwiedzenie rodziny nie dostał zgody] i od wnuczki usłyszałem: „Wie Pan, nie chciałam do pana dzwonić w święta, ale dziadek nie żyje” – to kolejne wspomnienie, które mężczyzna okrasza łzami i akcentuje zaciśniętą pięścią.

Z rodziną zmarłego spotyka się na cmentarzu. – Byłem z żoną, bo uznała, że wypada jechać. Przeprosiłem całą rodzinę i pochowaliśmy pana Willego…

Śmierć na całe życie

Ciała są w ziemi, ale zadra pozostaje. O nagłych zgonach pamiętają rodziny zmarłych, ale i ci, którzy brali udział w wypadku. Jolanta Stępniak nigdy nie zapomni swojego. – Jak jedzie rowerzysta, czy skuter, to zwalniam i omijam go szerokim łukiem. Potrafię nawet jechać za nim. A jak stoję na wszystkich świętych nad grobem rodziny, to czuję na sobie wzrok jego siostry.  Dlatego najgorszemu wrogowi nie życzę czegoś takiego, co ja przeżyłam – mówi kobieta, którą policja uznała za poszkodowaną w opisanym wypadku.

Andrzej Porożyński próbuje zapomnieć, ale kiepsko mu to wychodzi. Czasem odwiedzi grób zmarłego, a niekiedy dodatkowo usłyszy pytanie o potrącenie z ust znajomego, czy dziennikarza. – Bałem się oskarżeń ze strony rodziny pana Willego, ale ona przyjęła to chyba tak, że stał się wypadek. Wiedzieli, że to nie było nic zamyślone. A to, że mnie pan o to zapytał, to dobrze – twierdzi mieszkaniec Grodna.

Czasem trzeba się otworzyć przed kimś obcym i przelać w jego uszy swój ból.

Autorem tekstu jest Łukasz Opłatek
Tekst był nominowany w konkursie SGL Local Press 2015 w kategorii „reportaż”.

Tagi :

SGL Local Press

Udostępnij