Najlepszy tekst – nagroda SGL Local Press 2019 w kategorii specjalnej

 

„Pięćset kilometrów miłości z Ukrainy do Dębicy” Agnieszka Kruszyńska-Idzior, Obserwator Lokalny

Było późno, kiedy przyszła na dworzec kupić bilet. W poczekalni zobaczyła śpiącą na ławce staruszkę, z chustką na głowie, ręcznikiem na kolanach i różańcem w ręce. Katarzyna Książek dowiedziała się od kasjerki, że starsza pani przyjechała z Ukrainy na grób kogoś bliskiego. I nocuje na stacji. Gdy młoda kobieta wyszła na zewnątrz, rozpłakała się. Pojechała do domu, ale pół godziny później była tu już z powrotem.

– Jak zobaczyłam tą panią, płakałam całą drogę. Zrobiło mi się jej szkoda. Pomyślałam, że nie mogę jej tak zostawić. Przyjechałam do domu i zabrałam wszystko, co miałam do jedzenia: drożdżówki, konserwy, czekoladki. Po drodze kupiłam na stacji benzynowej gorącą herbatę – opowiada Katarzyna Książek.

Trochę obawiała się podejść do obcej kobiety. Spytała najpierw, czy napiłaby się coś ciepłego. Tego wieczoru było strasznie zimno. Przejmujący wiatr co chwila wpadał do poczekalni przez automatyczne drzwi.

Herbata przełamała pierwsze lody. Od godziny dwudziestej siedziały razem do północy. Szybko nawiązała się między nimi nić przyjaźni. Mimo propozycji noclegu starsza pani chciała tę noc spędzić na stacji.

Krzyż wysmarowała olejem

W środę przed południem obie już były na Cmentarzu Żołnierzy Armii Radzieckiej. Widzę je zaraz za wejściem. Stoją nad grobem i się modlą. Podchodzę bliżej, ale wolno i na palcach, żeby nie przeszkodzić. Na tabliczce czytam napis: Franc Byczkowski Antonowicz, urodzony w 1907 roku na Ukrainie, zmarł 22 sierpnia 1944 roku. Poległ w obronie Dębicy. To ojciec pani Haliny, której nazwisko brzmi Galina Byczkowska, i która ma polskie korzenie. Na jego grób przyjeżdża od 30 lat. Czasem dwa razy w roku. Z Ukrainy przywiozła w małej buteleczce olej i wysmarowała nim krzyż, żeby nie rdzewiał. Rok temu okryła go folią, żeby chronić przed gołębiami. Kobieta obejmuje go, całuje i szlocha.

Jej pochodzenie zdradza leciutki wschodni zaśpiew. Opowieści miesza z modlitwą. Mówi po polsku, ale przeszłość wspomina po ukraińsku.

Nigdy już do was nie wrócę

Jej ojca powołano do wojska w czerwcu 1941 roku. Uczestniczył w obronie Moskwy, przeszedł całą kampanię, po czym dostał ostatnią przepustkę do domu. Był 1944 rok.

Mała Halina miała 7 lat. Tu, przy jego grobie, choć ma 83 lata, przez chwilę znów jest dzieckiem i jest w pokoju, w którym ostatni raz widziała tatę, jak przyszedł pożegnać się przed pójściem na front.

– Pamiętam, jak powiedział: kocham was, ale nigdy już do was nie wrócę – wspomina.

Mała Halina pamięta, że był zaniedbany, nie miał zębów. Ten obrazek na zawsze został w jej pamięci. Ojciec rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na żonę i dzieci, a za chwilę już go nie było. Upłynie 40 lat, zanim pani Halina dowie się, co się z nim stało. Do Dębicy przyszedł z I Frontem Ukraińskim. Razem z kolegą wiózł na furmance amunicję. W Nagoszynie wóz wjechał na minę i obaj zginęli. Ojciec pani Haliny stracił nogi i się wykrwawił. Miał 37 lat. Pochowano go najpierw na Rynku w Dębicy, potem przeniesiono na cmentarz.

Nie tylko on nie wrócił już do rodzinnej wsi pod miastem Chmielnicki, w zachodniej części Ukrainy. Tak samo stało się z resztą jego kolegów powołanych do wojska. Sąsiadka z rozpaczy po stracie bliskich popełniła samobójstwo topiąc się razem z dzieckiem. Pani Halina nie miała pojęcia, gdzie i jak zginął jej ojciec. Napisała do Czerwonego Krzyża. Szukanie zajęło trzy lata. W końcu przyszła wiadomość z Moskwy. Dowiedziała się, że pochowany jest w Dębicy. Dziesięć lat temu udało się ustalić, w którym miejscu znajduje się jego nagrobek.

Pytam, co czuje, gdy stoi przy grobie ojca.

– Proszę tatę o jakiś znak. Myślę sobie, że może mnie czuje albo widzi, ale nigdy tego nie doświadczyłam – zamyśla się.

Zapada cisza. Promienie słońca prześwitują przez wyrośnięte koło grobu tuje, ale wieje silny wiatr i jest tak zimno, że nie czuję rąk, choć stoimy tu dopiero pół godziny. Nie narzeka tylko pani Halina.

Ma na sobie dwie pary spodni, dwa swetry i dwie bluzki.

– Niech pani patrzy, jeden, drugi, trzeci… I kurteczka. Cienka, ale jest dobrze – przekonuje łagodnie, choć jej opiekunka martwi się o nią, żeby się nie rozchorowała. Dopytuję jeszcze, czy zmarzła w nocy na dworcu?

– Nie, bo miałam dwie chustki na głowie, a kolana zamotałam ręcznikiem. Czuła się tam prawie jak w hotelu.

– Taka śliczna ta stacja, ładnie ją wyremontowali. Nikt mnie stamtąd nie wypędzał. Wszyscy mnie znają. W nocy nikogo nie było. Chodził tylko strażnik – opowiada.

Niczego nie potrzebuję

Pani Halina przyjechała z małej wsi pod Kamieńcem Podolskim. Z domu wyszła w niedzielę o piątej rano, a w Dębicy była we wtorek koło osiemnastej. Szła, jechała, potem znowu szła i znowu jechała. Przez Medykę, z przystankiem w Przemyślu. Dalej był Rzeszów i wreszcie Dębica.

– I tu spotkałam tę panią. I tak strasznie się cieszę – podchodzi do Katarzyny Książek i mocno ją ściska.

Od kilku dni spędzają ze sobą dużo czasu. Jako że starsza pani nie ma telefonu komórkowego, jej opiekunka kilka razy w ciągu dnia szuka ją na mieście. Żeby zabrać na obiad, podrzucić tu i tam, posiedzieć i porozmawiać. Zwykle znajduje ją w kościele św. Jadwigi albo na cmentarzu. Przychodzi też czasem do Caritasu przy parafii. Tam dostała używany seledynowy plecak, bo w jej torbie, za którą robiła reklamówka ze stelażem, zepsuło się kółko. Zapakowała w nim drobne rzeczy, które zabrała z Ukrainy. Kilka ubrań i trochę jedzenia.

– Dobrze, że mam ten piękny nowiuteńki plecaczek. Tak się z niego cieszę – powtarza kilka razy.

W Caritasie dostała też inne dary.

– Kurteczkę i buty, jeszcze w tamtym roku. Ale dalej dobre. Wszystko mam. Nie potrzebuję niczego. Chcieli mi dać chleb i bułki, ale nie wzięłam, bo mam swoje i mi wystarczy – stwierdza.

Tam, na Ukrainie, po latach pracy w kołchozie, dostaje rentę. Na nasze to jakieś 200 złotych na miesiąc. Prawie wszystko idzie na leczenie córki Marii, która ma 56 lat i potworne bóle w nogach. Takie, że nie może chodzić. Kobieta chciałaby pójść na operację usunięcia żylaków, ale jej na to nie stać, bo kosztuje 18 tysięcy złotych.

– Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie choroba córki. Ona strasznie cierpi – opowiada.

Pani Halina zakłada na ramię plecak, do ręki bierze laskę i żwawo rusza z nami, jakby nie miała 83 lat.

Apel o pomoc! Błagam, przeczytajcie!

Nie mija nawet godzina, gdy Katarzyna Książek wrzuca na portal społecznościowy apel z prośbą o wsparcie pani Haliny.

– Może dzisiaj koło 18:45 udałoby się zorganizować zbiórkę pieniędzy. Wierzę, że wieczorem będzie nas dużo – napisała.

Jej prośba przerosła wszelkie oczekiwania. Pod kościół przyszło około 50 osób. Niektórzy z małymi dziećmi.

– Jedna pani dotarła w ostatniej chwili z Góry Motycznej, bo o akcji dowiedziała się dwadzieścia minut wcześniej – opowiada Katarzyna Książek.

Ludzie przyjechali nawet z odległych miejscowości. Zjawił się urzędnik, który pamięta, jak lata temu kobieta szukała miejsca pochówku taty. I kobieta z ulicy Wielopolskiej, u której nocowała w poprzednich latach. Pani Halina dziękowała i tylko powtarzała: Boże ty mój.

Lawina pomocy ruszyła też w internecie. W ciągu jednego dnia wsparcie zaoferowało prawie 400 osób. Jedna z kobiet, która mieszka w USA, chciała dać pani Halinie klucze do mieszkania na czas jej pobytu w Polsce. Ale wcześniej nocleg zaoferowała właścicielka domu gościnnego Wiluszówka. Po zbiórce pod kościołem Katarzyna Książek właśnie tutaj przyprowadziła starszą panią.

– Jak weszła do pokoju, to się rozpłakała. Pierwszy raz w życiu nocowała w hotelu – opowiada

Katarzyna Książek.

Pani Halina nie mogła uwierzyć, że tyle ludzi wyciągnęło do niej rękę. Jedni chcieli dać pieniądze, drudzy sprzątać grób jej ojca, jeszcze inni wysyłać paczki na wschód albo zawieźć je tam osobiście.

– Tam, na Ukrainie, będę się za was wszystkich modlić – dodaje.

* Pani Halina wróciła już do domu. Z pieniędzmi na operację córki i prezentami dla wnuków.

 

Konkurs SGL Local Press 2019 wsparli:

belka z logo2019 1

Tagi :

Bez kategorii

Udostępnij